Artykuły

Gigantyczne lanie wody

"Wiara, nadzieja, miłość" w reż. Grażyny Kani w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Janusz R. Kowalczyk w Rzeczpospolitej.

Ödön von Horváth miał zaledwie 37 lat, gdy na rok przed wybuchem II wojny światowej zerwany przez wiatr konar kasztanowca położył kres jego życiu.

Stało się to w Paryżu, bo pisarz często zmieniał adresy, odkąd Cyganka przepowiedziała mu gwałtowną śmierć. Jego krótki acz dramatyczny żywot był jednym z wątków sztuki "Opowieści Hollywoodu" Christophera Hamptona.

Von Horváth mówił o sobie, że jest przedstawicielem "typowej mieszaniny staroaustriacko-węgierskiej". Z jego tekstów (m. in. "Opowieści Lasku Wiedeńskiego", "Don Juan wraca z wojny", "Nieznajoma z Sekwany") przebija społecznikowskie zacięcie. Piętnował znieczulicę toczącą strasznych mieszczan świata Zachodu, stronnicze i niesprawiedliwe sądownictwo, iluzoryczność państwowych form opieki nad obywatelem, który znalazł się w potrzebie.

"Wiarę, nadzieję, miłość" napisał z inspiracji reportera sądowego Lukasa Kristla, który w 1932 r. zwrócił mu uwagę na sprawę młodej sprzedawczyni gorsetów Klary Gramm, skazanej za oszustwo. Cztery lata później dramat miał prapremierę w Wiedniu.

W roli głównej bohaterki wystąpiła Julia Kijowska. Zapożyczona u swej pracodawczyni (Agnieszka Wosińska) i u przypadkowo poznanego preparatora zwłok (Wojciech Wysocki), padnie ofiarą oskarżenia o wyłudzenie pieniędzy. Napiętnowana jako oszustka, traci pracę i trafia do aresztu. Odtrąca ją narzeczony policjant (Miłogost Reczek). Wszyscy, oczywiście, mają usta pełne frazesów, ubolewając nad niewdzięcznością dziewczyny i jej upadkiem.

Grażyna Kania wystawiła rzecz w laboratoryjnie czystej, odpychająco zimnej przestrzeni, z imitującym deszcz prysznicem, zalewającym scenę na finał. Kazała aktorom głównie wrzeszczeć, co sprawiło, że w dialogach zacierały się sensy. Krzyk na scenie coś znaczy, jeśli wybrzmiewa w starannie wybranych dwóch, trzech momentach. Stosowany permanentnie, na nikim nie robi wrażenia, lecz jedynie męczy uszy i usypia czujność widza. Stawianie na decybele jest, najłagodniej mówiąc, inscenizacyjną pomyłką.

Dziwaczna forma - bo trzeba jeszcze wspomnieć o kakofonii dźwięków upiornej, niby to progresywnej, elektronicznej muzyki - sprowadziła utwór von Horvátha do kiczowatego obyczajowego obrazka. Co też - mimo świetnej roli Julii Kijowskiej - nie pozwoliło widzowi należycie przejąć się losem głównej bohaterki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji