Pusty Balkon
Znawcy dramaturgii stawiają sztuki Jeana Geneta bardzo wysoko, albo i najwyżej . Najwybitniejsi reżyserzy świata poszukują dla tych sztuk najwłaściwszych kluczy interpretacyjnych, ale wciąż ktoś zaskakuje, odkrywając nowe możliwości teatru w tym zakresie. W Polsce, o ile wiem, w ostatnich latach Genet nie miał zbyt wielkiego szczęścia do swoich dzieł.
We Wrocławiu wystawiono "Pokojówki" w Teatrze Polskim w 1967 roku. Mniej więcej dwadzieścia lat później, bo w styczniu 1987 toku. Tadeusz Minc zmierzył się w tym samym teatrze z "Balkonem". W jakimś wywiadzie reżyser zwierza się, że zdecydował się na Geneta, bo lubi teatr skomplikowany, trudny, pełen tajemnic. No i natrafił na taki teatr, a ściślej, na takiego dramaturga. Wręcz banalnie dziś brzmi, że Genet jest trudny, ale pewnie i przesadza się z tą trudnością i ze skomplikowaniem tej dramaturgii.
Możliwe, że mówienie o Genecie jako o dramaturgu najtrudniejszym podkręca w samym mówiącym ambicję, podnosi poprzeczkę zadań. Ale w gruncie rzeczy każde dzieło da się jakoś zinterpretować, a więc i Genet.
Niestety, z "Balkonem" we Wrocławiu nie wyszło za bardzo. Miałem wrażenie, że reżyser do końca nie był pewien, co chce zagrać: ostrą satyrę społeczną, komedię obyczajową, groteskę polityczną, - czy może tylko pragnie się zabawić w ruch kilkudziesięciu barwnych (nieraz) obrazów, nie przykładając do nich nadmiernej wagi. Ta niepewność materii twórczej dawała nieustannie na scenie znaki. Nie wiadomo było, jaki rytm pragnie wydobyć z tej sztuki inscenizator, i jaki ton, dramatyczny, komediowy, czy wręcz kabaretowy. Rzecz rozegrał Minc na wielkiej, ogromnej scenie Teatru Polskiego, rozciągając przestrzeń do możliwie najszerszych rozmiarów, gubiąc w ten sposób intymność miejsca, zwanego w końcu burdelem i zamazując atmosferę wszystkich zdarzeń, jakie tam zachodzą. Konsekwencje były takie, że aktorzy nawet dobrej klasy w Teatrze Polskim gubili się w nadmiarze hałasów, źle artykułując swoje kwestie i jakby z bezradności poruszając się po wielkim gmachu, nie dla wszystkich chyba z nich pojętej dobrze sztuki. Zamazywała się linia interpretacyjna widowiska, choć trzeba lojalnie przyznać, że osobno niektóre obrazy i rytmy same w sobie napawały dużą satysfakcją i sprawiały miłe wrażenie estetyczne, gdy jednak komponowały się w pełny organizm artystyczny, tonęły w chaosie zbyt hałaśliwych działań scenicznych.
Publiczność raczej wychodziła rozczarowana spektaklem, a szkoda, boć przecie Minc, to reżyser przedniej klasy, ale widać, nie zawsze takie rzeczy, jak "Balkon" się udają! Strona malarska, kostiumowa, scenograficzna mogłaby pewnie zadowolić malkontentów, gdyby całość ułożyła się w należytym porządku.
Jedna z głównych idei "Balkonu", przeistaczanie się powagi w niepowagę, rzeczywistości jakby w nie-rzeczywistość, w fałsz, w udawanie, kostiumu w "nagość", nie znalazła wystarczająco atrakcyjnej formy, żeby porwać widownię. Spektakl wydał się nieco powierzchowny, żeby nie powiedzieć pusty intelektualnie, choć chwilami barwny, jak bywają barwne zjawiska powierzchowne. Kilku aktorów ocierało się o niezły warsztat, bliska tego była Halina Rasiakówna jako Carmen, chwilami błyskała świeżością Halina Skoczyńska (Irma-Królowa), we frywolnej scence pokazała się zgrabnie Wanda Sikora (Złodziejka), raz czy dwa razy wysunął lwi pazur Zygmunt Bielawski (Biskup), ale tak naprawdę to nie objawiła się w tym spektaklu indywidualność aktorska. Pewnie przyjdzie na to poczekać. Cóż można jeszcze dodać: że muzykę skomponował Zbigniew Karnecki, a choreografię przygotował Wojciech Misiuro. Jak na razie z tego "Balkonu" nie można było dostrzec dobrego teatru.