Nie przedrzeźniać nastolatków
JERZY BROSZKIEWICZ wyznał kiedyś wobec iluś tam milionów telewidzów, że do literatury dziecięco-młodzieżowej wrócił na wyraźne życzenie i "społeczne zamówienie" swej córki. Napisałem "wrócił", choć nie wszyscy już zapewne pamiętają, że jedną z pierwszych książek Broszkiewicza była właśnie do tego młodego odbiorcy adresowana "Opowieść olimpijska".
Ostatnia premiera dużej sceny Teatru Polskiego jest zapewne zaskoczeniem dla wielu wrocławskich teatromanów. Scena wielkiej klasyki oraz najciekawszych osiągnięć dramatu współczesnego i ... nagle sztuka młodzieżowa. Złośliwi mogą wprawdzie powiedzieć - logiczna konsekwencja, jeśli do teatru lalkowego chadza się na miniatury Lorki, na "Hamleta" i "Fausta". Byłaby to wszakże złośliwość. W głównym nurcie zainteresowań byłego "Chochlika" znajdują się przecież także sztuki dziecięce.
Jest jednak inny problem. Doświadczenie wskazuje, że do teatru lalkowego uczęszczają dzieci klas 1-4, piątoklasista we własnym mniemaniu jest już na "kukiełki" zbyt dorosły. Poglądom tym zdają się patronować niektórzy pedagodzy.
Powstaje więc luka w teatralnej edukacji najmłodszych. Wprowadzeni w świat iluzji przez teatry lalkowe - nim wydorośleją na tyle by oglądać klasykę - pozostają niejako poza teatrem, Nie ma dla nich teatrów. Nie ma repertuaru. Trzeba adaptować. Rozumiem, że takie były założenia realizatorów, chodziło o wypełnienie luki, a także rozwiązanie skomplikowanych problemów usługowych.
Tak się złożyło, że bardzo niedawno wyraziłem opinię na temat wszelkiego rodzaju adaptacji scenicznych utworów powieściowych. Nie będę jej powtarzał. Powiem tylko, że prawdziwą frajdę miałam, czytając urokliwą książkę Jerzego Broszkiewicza o piątce sympatycznych urwisów - detektywów. Jest w niej coś z klimatu autora naszej młodości, z klimatu Makuszyńskiego, widocznie o dzieciach i dla dzieci nie można inaczej. Jest to Makuszyński drugiej połowy wieku XX, nie ma "uśmiechu przez łzy", jest uśmiech i śmiech. Przy wszystkim jednak, co dzieli obu autorów jedno jest wspólne: obaj mają słońce w herbie. Nawet w deszczowym tygodniu.
PRZECZYTAŁEM "Długi deszczowy tydzień", by być lojalnym wobec autora. A potem już pełen niepokoju czekałem na sceniczną wersję. MARIA STRASZEWSKA, adaptatorka powieści, zachowała wszystkie postacie - z wyjątkiem ojca i kilkudziesięcioosobowej wycieczki - całą oś fabularną i wszystkie perypetie, a przecież jak powiedziała jedna z nastoletnich spektatorek (bom oglądał zwykłe przedstawienie, nie prasówkę): "Ale to lipne, książka jest trzy razy lepsza". "Celne słowo" - nie wymyśliłem; podsłuchałem. Istotnie jest wszystko; a zarazem brak klimatu, brak uroku, brak tego, co stanowi o walorach powieści.
Sztuka aktorska jest sztuką udawania. Raz się udaje Hamleta, a raz "ktosia nowego"; często udaje się miłość do partnerki, którą poza sceną darzy się uczuciami wręcz odwrotnymi. "Brat-łata" musi udawać skąpca, a dusigrosz Birbanckiego. Wtedy jednak "brat-łata" przedrzeźnia dusigrosza, a dusigrosz... I wtedy przedrzeźnianie ma sens.
Ale dlaczego dobrzy, mili i sympatyczni (skądinąd) aktorzy mają przedrzeźniać sympatycznych i miłych (skądinąd) nastolatków? Nie wolno przedrzeźniać nastolatków! Nastolatek też człowiek, choć młody. Naprawdę współczułem głęboko całej piątce: KRZESISŁAWIE DUBIELOWNIE (Ika), HALINIE PIECHOWSKIEJ (Katarzyna), ANDRZEJOWI ERCHARDOWI (Włodek), JÓZEFOWI SKWARKOWI (Groszek) i PAWŁOWI GALII (Pacułka). Robili, co mogli, robili to sympatycznie, ale to trudno nagle na cały spektakl pozbyć się połowy przeżytych lat; i jeszcze stać się nastolatkiem z połowy lat sześćdziesiątych. Musieli więc chwytać pewne objawy naskórkowe, musieli przedrzeźniać; ich zasługa, że robili to z pewnym wdziękiem. GROTESKOWOŚĆ postaci osób dorosłych jest logiczną konsekwencją ustawienia scenicznych nastolatków. ANDRZEJ MROZEK (Kierowca), i MIECZYSŁAW ŁOZA (Kraliczek) byli po prostu śmieszni, IRENA REMISZEWSKA (Ewita) i ZENON KOSZAREK (Stasiurek) zgrabnie utrzymali się na granicy szarży, JOANNA KELLER zabawnie, choć trochę zbyt kanciasto, zinterpretowała Koleżankę k.o., HALINA ROMANOWSKA po prostu była, natomiast ANDRZEJ MOES był bardzo piękny i strasznie niedobry. Do aktorskich plusów przedstawienia zaliczyłbym także Chudego w interpretacji ANDRZEJA WILKA.
Interesujące dekoracje - jeden z ciekawszych komponentów przedstawienia - zaprojektował MARCIN WENZEL. Na plus Marii Straszewskiej - reżysera - zapiszmy niezłe tempo i parę zabawnych sytuacji; chyba nie wiele więcej.
A swoją drogą szkoda, że Jerzy Broszkiewicz po paru latach intensywnego flirtu z Melpomeną, zerwał z nią brutalnie. Czekajmy więc na nową sztukę Broszkiewicza, niekoniecznie młodzieżową, choć taka bardzo by się teatrom przydała.