Zmarnowane alibi
INSCENIZACJI "Requiem dla zakonnicy" w warszawskim "Ateneum'' warto poświęcić nieco uwagi. Nie dlatego, że dobra. Wręcz odwrotnie: dlatego, że bardzo niedobra. Ściślej: aż tak niedobra, że warto rozważyć powody. Kiedyś, w nastroju kostycznym, atakowałem parę pierwszorzędnych warszawskich scen i reżyserów za ich stosunek do repertuaru za owo "wszystko jedno co o 19.30". Spektakl obejrzany w "Ateneum" skłania do powtórzenia i sprecyzowania pretensji: nie sposób zrozumieć, co właściwie skłoniło dyrekcję teatru, jego kierownika literackiego, jego reżysera do wystawienia "Requiem". Fabuła?
W bogatym domu na południu Stanów Zjednoczonych zamordowano dziecko. Morderczynią jest murzyńska niańka, którą sąd skazuje na śmierć. Obrona skazanej, a zarazem stryj ojca ofiary, Gavin Stevens, w poszukiwaniu okoliczności, które by skłoniły gubernatora do skorzystania z prawa łaski, stara się dotrzeć do prawdziwych motywów zbrodniczego czynu. Sądowi, wobec uporczywego milczenia Murzynki, motywy te pozostały nie znane. Odsłoni je akcja sztuki.
Matka dziecka, panna z najlepszej rodziny, była niegdyś uprowadzona przez obecnego męża. Wskutek dość zawiłej przygody znalazła się w rękach gangstera (według bliższej specyfikacji: impotenta - voyeura), który zamknął ją w domu publicznym. Tam poznała późniejszą morderczynię i zaprzyjaźniła się z nią. Tam też poznała adiutanta swego gangstera i zakochała się w nim. Gangster urządził zasadzkę, Tristan zginął, nasza Izolda powróciła na łono rodziny i wyszła za mąż za swego pierwszego uwodziciela. Urodziła mu dwoje dzieci, którym za nianię dała ową Murzynkę z burdelu. Nie zapomniała bowiem swej przygody. Kiedy zaś na scenie pojawił się, w roli obiecującego szantażysty, młodszy brat zabitego kochanka - pani domu zadurzyła się po raz drugi i postanowiła ruszyć w szeroki świat. Kochająca ją Murzynka, nie widząc innego sposobu powstrzymania swej pani, zabija dziecko. Szantażysta ucieka i wszystko pozostaje po staremu. Minus oczywiście dwa życia ludzkie: zamordowanego dziecka i skazanej Murzynki...
Utwory Faulknera, z których Albert Camus, a w ślad za nim (z wariacjami) warszawski teatr "Ateneum" zaczerpnęli materiał literacki inscenizacji, nie należą do najbardziej udanych. "Azyl" został nawet wydany wbrew woli autora, a "Requiem" dopisane później chyba dla usprawiedliwienia pierwszej części. Może zresztą i dla wyjaśnienia, że autor "Azylu" odszedł bardzo daleko od swych pierwotnych fascynacji - czarnej literatury i freudyzmu.
Faulknerowska fabuła dopuszcza bardzo rozliczne wykładnie, bardzo różne rozumienie działań postaci i bardzo rozmaity sens zawarty w zestawieniu tych działań na jednej scenie.
Utwory Faulknera zrodziły się w najzupełniej nam obcym klimacie, w kulturze innej półkuli i innej formacji, posługują się stereotypem dla nas nie znanym i żywią mitem przez nas nie przeżytym. Wynikiem inscenizatorskiego indyferentyzmu w przypadku Faulknera musi być całkowite strywializowanie przekazu teatralnego, sprowadzenie wszystkich możliwych sensów utworu do tych, które bez bliższych wyjaśnień wspólne są różnych kulturom i klimatom. I nic tu nie pomoże, że ktoś nazwie taki sens banalny ostatecznym.
Na scenie teatru "Ateneum" nie dzieje się nic, co by nie było banałem. Banalne są niezdrowe ciągoty erotyczne pani domu, banalna pijacka zazdrość jej małżonka. Banalny jest adwokat poszukujący prawdy i banalny gubernator pilnujący porządku. Banalna jest sama zbrodnia, której dokonuje wariatka i banalne wyrzuty sumienia moralnej sprawczyni.
Banalny jest czarny typ i banalna owa niby to freudowska fascynacja brudem u pani z dobrej rodziny. Banalny jest również, tu i ówdzie przebijający, camusowski "sens ostateczny" zła, wyobcowania, odpowiedzialności.
Tak właśnie banalny, jak banalna jest zawsze w teatrze propedeutyka filozofii oderwana od jednego i niepowtarzalnego klimatu stworzonego przez artystę.
Z Faulknera mógł był Camus zaczerpnąć fabułę. Mógł się poczuwać nawet do pewnej wspólnoty filozoficznej, wspólnoty wniosków (choć tu sądzę, że nie miał racji). Nie mógł przejąć tego, co najistotniejsze: faulknerowskiego świata, faulknerowskiego klimatu. Kreować własnego w jego miejsce - nie zdołał.
Niebanalny mógłby więc być w "Ateneum" tylko Faulkner. Po temu trzeba by jednak było przekazać widzowi wielki mit, tkwiący nawet w tym mniej udanym utworze.
Najdobitniejszym warsztatowym dowodem porażki warszawskich inscenizatorów Faulknera - dowodem, który powinien dać nieco do myślenia - nie jest ani absolutna nicość scenografii (choć i ona o czymś świadczy), ani poroniona rola Cybulskiego (choć i tu histeria wypełniająca pustkę powinna zastanowić), ani świetna Śląska (dobrze, że choć jej warto "posłuchać") - jest nim rola adwokata Stevensa. Poczynając od autora adaptacji poprzez reżysera do aktora - nikt nie wie, co z tym facetem robić. Pęta się po scenie bez przerwy, rzuca zdania typu "oho-ho", "uspokój się" itd., czarny garnitur sugeruje coś w rodzaju priestleyowskiego inspektora, nijakie efekty nijakiego działania niweczą i to złudzenie: adwokat Stevens jest dokładnie niczym, czarną dziurą na scenie. Adwokat Stevens jest najważniejszą postacią Faulknera.
Faulknerowskie Południe, obciążone grzechem pierworodnym niewolnictwa, jest skazane na powtarzający się rytuał Kainowej ofiary. Fascynacja złem, brudem, zboczeniem, zbrodnią nie jest u postaci Faulknera ani wariacją na tematy freudowskie ani ułatwionym symbolem abstrakcyjnego pierwiastka zła w człowieku. Jest koniecznym, nieuniknionym powtórzeniem przez jednostkę historii zbiorowej, jest rytuałem. Jest skażonym przez grzech pierworodny zbiorowości - dążeniem do wyzwolenia przedwczesnego, do ucieczki od wyznaczonej jednostce roli w wielkim dramacie Południa. Nie ma zatem ucieczki w wolność: jest tylko ponowienie ofiary, ucieczka staje się zbrodnią, za którą raz jeszcze zapłaci ukrzyżowany. Uciekający od piętna Kaina zbiorowego - staje się Kainem indywidualnym.
Rola adwokata Stevensa: bezsilna świadomość. Nie sądzi: sąd musi być niesprawiedliwy, gdyż wyrokuje wedle skażonego kanonu. Nie oskarża: oskarżony jest i tak zawsze winien. Broni: obrona jest zawsze bezsilna. Wydobywa jednak na jaw sens zdarzeń, uświadamia, że rytuał został spełniony, że powtórzono ofiarę. Adwokat Stevens jest rejestratorem krzywd, strażnikiem stosu. Nie wiem, czy zna jego miarę, czy świadom jest czasu, w którym stos się zapełni i zbędna stanie się obrona. W martwej, dusznej, rozpaczliwej dialektyce faulknerowskiego mitu nieruchawy i nieco śmieszny adwokat Stevens jest jedyną postacią heroiczną. Stanowi - być może - alibi dla swego twórcy.
Wydobycie niebanalnego sensu utworu Faulknera wymagałoby zapewne środków scenicznych wielkiego realizmu. Również innej po prostu adaptacji. Potrzebę realizmu odczuwali po swojemu inscenizatorzy. Niestety jednak, nieporozumienie pierwotne zemściło się tutaj aż nazbyt okrutnie, zrodziło aż śmieszny volapuk stylistyczny. Najwięcej było w nim naturalizmu a la Williams, trochę STS-u, trochę Strindberga.
W sumie: wszystko jedno co. Szkoda.