Artykuły

Historie czterech dziewczyn z prowincji. Błazenada mocno przegadana

"Błazenada" w reż. Konrada Dulkowskiego w Teatrze TrzyRzecze w Białymstoku. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wybrczej - Białystok.

Trzy pokoje, cztery lokatorki, każda w stadium larwalnym, każda marzy, że rozwinie skrzydła motyla... A tu zonk. Tyle fabuła najnowszej premiery w Teatrze Trzyrzecze. Sam spektakl? Podobnie. Duży potencjał, obiecujący pomysł, niezła gra, ale im bliżej końca, tym mniej złudzeń.

Z "Błazenadą" w Teatrze Trzyrzecze jest pewien problem. To spektakl z gatunku tych, które mogą widza poruszyć, zostawić wiele scen w pamięci. Ale i mocno zirytować. Problem polega na tym, że "Błazenada" jest zbyt mocno rozdęta, rozciągnięta niepotrzebnie, wyposażona w nadmiar scen i przegadana. Rockowe rytmy zagrane na żywo w spektaklu nie pomagają, bo choć zagrane nieźle, to ze śpiewem już gorzej, zresztą tu nadmiar muzycznych wstawek więcej uszkadza, niż przydaje. A gdy po pierwszej godzinie opowieści finału nadal nie widać, widz wiedziony na manowce myśli: "może to już", a to jednak "nie już", zaś kolejna piosenka, i kolejna historia, zaczynająca się od "miała 16, 20 lat..." i kolejna... Więc widz zaczyna się kręcić, marudzić, niejeden nawet wychodzi (jak zdarzyło się na premierze) i niestety zapomina o tym, co w spektaklu jeszcze na początku mogło się podobać. Bo w "Błazenadzie" wiele przecież jest dobrego, tylko to dobre kiepskim tak mocno przyduszone, że mało zauważalne się staje - a szkoda. Aż się prosi o skrót. Tak ze 30 minut.

Konrad Dulkowski, autor tekstu i reżyser w "Błazenadzie" zajął się tematem ważkim - bo momentem w życiu, w którym marzenia, wyobrażenia zderzają się z bolesną rzeczywistością. Cztery dziewczyny z prowincji, mieszkające we wspólnym mieszkaniu w wielkim mieście, żyją nadzieją, że za chwilę coś się zmieni. Że studia zapewnią im porządną pracę, doraźne chałtury to tylko na chwilę, śmieciowe umowy za moment będą tylko wspomnieniem, a na horyzoncie w końcu pojawi się ktoś, kto spowoduje, że parszywe uczucie samotności wreszcie zniknie. Starają się żyć intensywnie, ale to intensywność pozorna, powierzchowna, bo podszyta pustką i lękiem o przyszłość.

Spektakl tworzą rozpisane na głosy historie czterech dziewczyn - z różnymi obsesjami, iluzjami, wspomnieniami. Ich światy i narracje się przeplatają, nakładają na siebie, przeszłość miesza się z teraźniejszością, a ów fabularny chaos można by nawet uznać za metaforę niepewnej kondycji współczesnego młodego pokolenia. Można by, gdyby nie wspomniany wyżej nadmiar, który pomysł ów niestety niweczy.

Emocjonalny przekładaniec odgrywają tylko dwie aktorki (Beata Kacprzyk i Agnieszka Findysz) i jeden aktor (Karol Smaczny). Smaczny jest trochę zepchnięty do roli usługowej - dookreśla opowiadane historie - gestem, miną, jakimiś paroma zdaniami. Uosabia też świat męski, który tu się z damskim, jak w życiu, nieco rozmija - choćby pod względem oczekiwań. Główny punkt ciężkości w spektaklu to jednak kobiece emocje i potrzeby, czasem przez autora tekstu i reżysera podpatrzone bardzo trafnie, czasem niezbyt.

Taka przeplatanka narracji to dla aktorek duże wyzwanie, muszą zmieniać twarze i maski jak w kalejdoskopie. Raz są Adelą, raz Julką, raz Kaśką i Martą, raz marudzącą mamą z prowincji, raz chamskim fotografem na castingu. Szczególnie ciekawie wypada Agnieszka Findysz, aktorka o sporym talencie, która w swoje postaci potrafiła upchnąć i lęk, i udawaną wesołkowatość, i obsesyjne przywiązanie do porządku, i prostactwo. Raz jest dziewczyną z call center z przylepionym uśmiechem hostessy próbującej sprzedać produkt, a gdy jej się to nie udaje, terroryzującej klienta emocjonalnie (gra swą postać tak wiarygodnie, że od tej pory pani od ofert po drugiej stronie słuchawki może mieć jej twarz). Za chwilę jest naspidowaną plastikową panienką, która właśnie wciągnęła kreskę i odleciała. A jeszcze za chwilę - poukładaną grzeczną dziewczyną, która kurczowo trzyma się porządku i punktualności, bo to jedyne, co jeszcze chroni świat przed rozpadem. To mocne sceny i mogą faktycznie zapaść w pamięć, właściwie cały spektakl należy do niej.

Beata Kacprzyk z kolei wiarygodnie wypada w roli matki-hipokrytki, która tak bardzo cieszy się z sukcesów córki i co na ten temat powiedzą sąsiedzi, że zapomina o samej córce. W innym wątku - maluje usta tak wściekle, aż stworzą krwawą jamę, połyka jedzenie z bulimiczną łapczywością, by "zapchać to puste w środku, co zapchać się nie da" i opowiada o budzeniu się w nocy z kłuciem w sercu i myślą, "ile mnie jeszcze dzieli od tego grzejnika".

Ciekawe sceny. Szkoda tylko, że, z powodów wspomnianych wyżej, pod koniec spektaklu nie tyle o ich sile się myśli, ile o chęci wyjścia z budynku.

***

Najbliższy spektakl - piątek (21.06), godz. 19 (Teatr Trzyrzecze, ul. Młynowa 19); rezerwacje: www.trzyrzecze.pl, 85 675 93 10, teatr@trzyrzecze.pl;

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji