Artykuły

Na peryferiach życia

INTRYGUJĄCE od dawna czytel­ników opowiadania Brunona Schulza kuszą też coraz to nowych reżyserów teatralnych. Ale widowi­ska, jakie dotychczas - przygotowano na motywach - choćby "Sklepów cynamonowych" w teatrach studenc­kich czy na scenach profesjonal­nych, pozostawiały przeważnie nie­dosyt. Kontrowersje wzbudził też film "Sanatorium pod klepsydrą" Hasa, nagrodzony przecież w Can­nes. Może najmniej za złe miano Ta­deuszowi Kantorowi, że elementy prozy Schulza wykorzystał przy aranżowaniu własnego "teatru śmierci". Ale też artysta ten nie był zainteresowany przeniesieniem opo­wieści autora z Drohobycza na sce­nę, tylko zestroił jego daleką od powierzchniowej prawdy wizję świata z własną koncepcją sztuki.

Niedawno odbyła się premiera "Republiki marzeń" w Starym Te­atrze w Krakowie. To tytuł jednego opowiadania Schulza wydrukowanego w prasie literackiej w 1936 roku, ale przedstawienie zbiera wątki i motywy obecne w całej niemal pro­zie tego autora. Adaptację tekstów przygotował i całość wyreżyserował młody reżyser, Rudolf Zioło, przy współpracy z renomowanymi twórcami - muzykę do "Republiki ma­rzeń" skomponował Stanisław Rad­wan - i z zespołem, na którego każ­dą premierę oczekujemy z niecier­pliwością. Nie powinniśmy jednak po tej kolejnej próbie pokazania Schulza na scenie oczekiwać, że ustali ona pewne reguły, jak grać tę literaturę. Ale też reżyser nie po­zostawia widzów w złudzeniu, że ko­rzystanie z literackiego pierwowzoru zwalnia go z wysiłku wydobycia własnych treści i robienia własnego teatru.

Bo przecież "Sklepy cynamonowe" to literatura powstała z zupełnie innych pobudek. Wprawdzie pełna dramatycznych napięć, ale opartych na zależnościach między słowami. Jej żywiołem pozostaje opis, choć bohater Schulza stale popada w sy­tuacje konfliktowe. Opis świata oglądanego oczyma chłopca, który przekształca się w narratora doro­słego. To on kreuje wizję, która z oporami poddaje się próbom zo­biektywizowania na scenie.

"Rzeczywistość jest tylko cieniem słowa" - twierdził autor "Sklepów cynamonowych". Był mistrzem w pokazywaniu "pozorów życia". Zaa­daptowanie jego tekstów na scenę powinno znaczyć zrozumienie i po­wtórzenie ich innymi środkami, w in­nym materiale, a nie zilustrowanie tego, co Schulz sytuował na pery­feriach życia. Adaptator musi budo­wać dialogi postaci ze słów nie przez nie wypowiadanych, lecz tylko o nich traktujących. Dodatkową, trudność stanowi autoironia Schulza, który stale podkreśla iluzoryczny charakter zdarzeń lub lokalizuje je w rejonach tak fantastycznych, że niczym, nie zagrażają rzeczywistości. Rudolf Zioło nie uląkł się Schulzowego subiektywizmu. Młody reży­ser, od pięciu lat związany z kra­kowskimi scenami, laureat teatral­nej Nagrody im. Leona Schillera w ub. roku, długo nosił się z za­mysłem "Republiki marzeń", nim doszło do obecnej premiery. Zrea­lizował ją w końcu w Starym, mimo że tu właśnie, na Małej Scenie, przed jedenastu laty wystawiono "Sklepy cynamonowe" w reżyserii Ryszarda Majora, m.in. z Teresą Budzisz-Krzyżanowską i Wiktorem Sadec­kim w obsadzie. Fakt ów przypo­mina nawet publiczności program do "Republiki". Nie będziemy porówny­wać przedstawień, bo wszak nie wy­niknie z tego nauka jak należy dziś grać Schulza. Zioło zrobił swój spektakl zupełnie inaczej i - można rzec - po swojemu przykroił tę prozę. Już wcześniej dał się poznać jako nie tylko utalentowany reżyser, ale i bardzo zręczny adaptator nieco zapomnianych powieści, wydawałoby się, nie do przeniesienia na scenę wraz z dekadencką stylistyką, rozbudowanym tłem i głęboką psychologią postaci. W efekcie oglądaliśmy rzeczy zaskakująco teatralne, jak "Psie serce" według Bułhakowa i "Mały bies" na podstawie powieści Fiodora Sołoguba. Realizm za­wsze przechodził w tych adaptacjach w wiarygodne nieprawdopodobieńst­wa, a te z kolei w ostrą satyrę. Do tego dodajmy cenną umiejętność narracji scenicznej, która zapewnia spektaklom tego reżysera aplauz u publiczności. W "Republice" skupił się Zioło na niepokojach Schulzowego bohatera z goryczą rekonstruującego historię klęski ojca, bławatnego kupca w kresowym miasteczku. Wszystko na scenie dzieje się niby naprawdę, niby rodzajowo, ale stylistyka tego widowiska bierze się z połączenia różnych sposobów teatralnego działania. Groteski i liryzmu, śmieszności i publicystycznych dywagacji, komizmu i patosu. W historii unicestwienia kupca Jakuba dostrzegł reżyser zagrożenie dla indywidualizmu i twórczej niezależności. Nie pierwszy też raz sięgnął po utwór, którego autor nie wahał się stanąć twarzą w twarz z ciemnością i złem. Zafascynował go wcześniej "Mały bies", nazywany wręcz "arcydziełem zatrutym". Wystawił Zioło "Onych" Witkacego i przesłanie; tego spektak­lu usytuował pomiędzy proroctwem a ostrzeżeniem, skierowanym wyraź­nie do nas - współczesnych. Coś z aury tamtych przedstawień odnaj­dujemy i w "Republice", choć nie chodzi tu o żadne powtórzenia. Re­konstruując wizję świata wspomnia­nych pisarzy, za każdym razem ze­spala ją reżyser z tym, co sam myśli, odczuwa i chce widzom opowie­dzieć.

Fabułę "Republiki marzeń" zesta­wił Zioło z serii obrazów, z których każdy jest wspomnieniem. Bohatera - Józefa; dorosłego, prowadzi za rękę chłopiec. Pierwszy jest zadu­manym komentatorem, choć reflek­sje jego są podszyte sceptycyzmem. Mały Józef uczestniczy w budowaniu pozorów akcji na scenie, ale jego aktywność jest złudna. Niektóre sce­ny są jak z niesamowitego snu, inne przytłaczają swą konkretnością. Jó­zio podpatruje domowników i chło­nie niezwykłą atmosferę rodzinnego domu, sklepu, miasteczka wreszcie. Dlatego obraz w tym widowisku znaczy tyle samo, co słowo. Na na­szych oczach rodzi się mit. Z okru­chów realności.

Ze sklepu kupca Jakuba oglądamy tylko wielką ladę i belę materiału na półkach. Giną one w mroku, gdy aktorzy przechodzą do miejsc akcji w domu Józefa. Tu również poka­zano tylko pojedyncze, nieliczne sprzęty, łóżko, stół i okno, znajdu­jące się na proscenium, a w głębi wąską, drewnianą galeryjkę, też z oknem, ale małym, takim jakie są na poddaszach. Ta galeryjka to miejsce ucieczek ojca i jego studiów nad ptakami. Niezwykle oszczędnie zaprojektowane dekoracje Andrzej Witkowski rozlokował na obrzeżach sceny tak, by nie przesłaniały pu­stego jej wnętrza, gdzie za czarnymi płótnami - być może - skrywa się nie tylko tajemnicza Ulica Kroko­dyli, ale i cały, nie do ogarnięcia z perspektywy bohatera "Republiki", świat zewnętrzny. Z niego również pozostały fragmenty, pojedyncze epizody. Na przykład przemykający ulicznicy, szalona Tłuja ze swym wózkiem, bezkonna drynda z wyzy­wająco wystrojonymi panienkami, powracający z wiezienia Szloma.

Można je potraktować jako pla­styczne przerywniki, nawiązujące do rysunków samego Schulza lub sym­bol "esencjonalności", w którą zstą­piło Schulzowskie miasteczko, i upływającego czasu, o którym stale rozprawia na scenie Józef. Jacek Romanowski jako Józef pokazuje ewolucję wewnętrzną swego boha­tera nie łamiąc realistycznej kon­wencji gry. Bez przerysowań odsła­nia dylematy jednostki, która pró­bując zrozumieć zasady rządzące światem poprzez skojarzenie uni­wersalnego porządku z osobistą hi­storią, kreuje mit i oswaja śmierć. Subtelnie akcentuje więź syna i ojca, jeden z najbardziej osobistych i usilnie skrywanych rysów w pi­sarstwie Schulza. Reżyser nie unika także wyraźniejszych odniesień do biografii autora "Republiki marzeń", choćby w kameralnej scenie przy oknie na proscenium, gdy Józef w rozmowie ze Szlomą pokazuje własne rysunki, może z cyklu "Księ­ga bałwochwalcza".

Ale częściej postać Józefa pojawia się na scenie, by świadczyć o dra­macie ojca. Kupca Jakuba gra Jan Peszek i maksymalnie uprawdopo­dobnia jego wybuchy twórczego sza­leństwa, buntu i próby pozostania w "regionach wielkiej herezji". W złożoności psychiki, wielości za­kładanych masek, w konfliktach od wewnątrz rozdzierających tego czło­wieka, aktor doszukuje się prawdy psychologicznej o nim. Doskonale potrafi oddać narastające napięcie Jakuba i zderzyć jego myśli z banalnie się prezentującym, materialistycznie przy tym nasta­wionym światem realnym. To kupiec Jakub jest jak sam Bruno Schulz, uwikłany w mitologię i metafizykę, to dla niego rzeczywistość staje się cieniem słów - nie dla Józefa. Trudno o lepsze obsadzenie tej roli. Peszek ze swym bogactwem środ­ków aktorskich potrafi przekonać nas, że słowo ma moc kreacyjną - jak wierzy kupiec Jakub. I nie podaje w wątpliwość możliwości przemiany ojca w scenie prawie nie do wyobrażenia, gdy ten pochyla się nad księgą z ptakami i na dłuższą chwilę zastyga w niezwykłej pozie - jest kondorem.

Reżyserowi przedstawienia w Sta­rym Teatrze udała się rzecz rzadka i bardzo trudna na scenie. Wycho­dząc od poetyckiej, hermetycznej prozy wielkiego wizjonera, jakim był Schulz, zaproponował widowisko nie tylko powtarzające klimaty i wątki jego opowiadań, ale równo­cześnie wytwarzające nastrój odręb­ny i autonomiczny obraz. To przed­stawienie w pewnym sensie osobne, od początku do końca operujące własną logiką i poetyką, stanowi ca­łość równie niepowtarzalną, jak do­konania autora z Drohobycza. A ta­lent Rudolfa Zioły pozwala przewi­dywać, iż niejednokrotnie jeszcze będziemy oglądać podpisane jego nazwiskiem spektakle, które dążą do pełni i rozpiętości całkowitych ob­razów świata.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji