Artykuły

Schulz w Starym Teatrze

Są autorzy, którzy, choć nigdy nie napisali żadne­go utworu z myślą o sce­nie, również w świecie teatru znaleźli miejsce dla swej twór­czości. Należy do nich niewąt­pliwie autor "Sklepów cynamo­nowych" i "Sanatorium pod klepsydrą". Przyznam, iż, co prawda; nie jestem zwolenni­kiem przykrawania na miarę teatru utworów nie będących oryginalnymi dramatami, w tym wypadku jednak mogę zrozu­mieć intencje adaptatorów. Rze­czywiście, trudno oprzeć się ma­gicznej sile prozy nauczyciela rysunków z Drohobycza, nada­jącej szarej - jak powiada Sandauer: zdegradowanej - rzeczywistości kresowego mias­teczka wymiar iście Chagallowski. Na kanwie tej prozy zro­dził się jeden z najwybitniej­szych spektakli ostatnich lat - "Umarła klasa" Tadeusza Kan­tora, skomponowana została opera ("Manekiny" Zbigniewa Rudzińskiego), powstał wreszcie - gdyby wyjść poza obszar teatru - głośny film Wojcie­cha Hasa "Sanatorium pod klepsydrą". Ostatnio próbę zmierzenia się z twórczością Brunona Schulza podjął jeden z reżyserów najmłodszego pokole­nia - Rudolf Zioło. Przygoto­wany przez niego spektakl pod tytułem zaczerpniętym z jedne­go z opowiadań Schulza - "Republika marzeń" - możemy właśnie oglądać na dużej sce­nie Starego Teatru w Krakowie. Kiedy rozsunie się kurtyna i scena wypełni światłem, uwagę przykuwa najpierw scenografia. Od razu wiadomo, że nie jest ona jedynie mniej lub bardziej neutralnym tłem; będzie jednym z ważniejszych elementów spek­taklu, w którym obraz znaczyć będzie tyleż samo - a często może więcej - niż słowo. An­drzej Witkowski starannie odtwarza topografię świata znane­go nam z opowiadań Schulza.

A więc z prawej strony, przy proscenium, wnętrze domu kup­ca bławatnego Jakuba - za­sygnalizowane skrótowo i bez zbędnej opisowości: stół, łóżko, rama okienna. Z lewej kupiec­ki kantor: wielka lada, z tyłu półki wypełnione belami tkanin. Wnętrze sceny jest puste, jedy­nie w oddali majaczy szary horyzont. Ta nieokreślona prze­strzeń symbolizuje tajemniczy i nieogarniony świat zewnętrzny; może być zapomnianym ogro­dem, miejskim placem; gdzieś pewnie niedaleko przebiega słynna ulica Krokodyli. Sceni­czny obraz wieńczy wijąca się u szczytu ramy prosceniowej ga­leria. Tu właśnie kupiec bławatny urządzi swe ptasie do­minium, tu służąca Adela do­kona aktu profanacji Jakubowego sacrum.

Piszę szerzej o scenografii, gdyż, moim zdaniem, zapowia­dała ona spektakl wysokiej pró­by, efektowny inscenizacyjnie, spektakl, który do scenicznych dziejów Schulza mógłby wnieść wiele nowego. Niestety, tak się nie stało. Bogata, ciekawa for­ma nie wypełniła się równie interesującą treścią. Dlaczego? Myślę, iż symptomy porażki zrodziły się już na etapie adap­tacji tekstu. Tekstu, którego - przypomnę - zasadniczym ży­wiołem jest opis. Świat przed­stawiony w opowiadaniach Schulza oglądamy z perspekty­wy narratora, Józefa; wszystko poddane jest kreacyjnemu dzia­łaniu jego świadomości. W do­datku jest to perspektywa dwoista: na obraz widziany oczami Józefa dorosłego nakła­dają się obrazy oglądane ocza­mi Józefa - dziecka. Problem przeniesienia prozy Schulza na scenę polega więc na znalezie­niu teatralnego uzasadnienia dla osoby narratora, który - jak sądzę - również w spek­taklu teatralnym powinien od­grywać rolę nadrzędną.

W świecie wykreowanym na scenie Starego Teatru przez Ru­dolfa Zioło, Józef jest tylko, by tak rzec, gościem. Nader rzad­kim i nad wyraz powściągli­wym. Grający Józefa Jacek Ro­manowski jest właściwie nie­mym obserwatorem scenicznych działań, czasem tylko zwraca się ku publiczności z kilkoma zdaniami swoistego komentarza do przedstawianych zdarzeń. O jego pełnoprawnej obecności w materii spektaklu trudno tutaj mówić. Nie winiłbym tu jednak aktora; on naprawdę nie ma co grać, dźwiga jedynie z samoza­parciem brzemię błędów reży­sera. Te błędy, choć ogranicza­ją się właściwie do ustawienia jednej tylko roli, dla całości spektaklu mają znaczenie za­sadnicze.

W świetnym skądinąd szkicu w programie do przedstawienia Jerzy Jarzębski, zapewne pod wpływem rozmów z reżyserem, pisze: "zobaczymy serię obrazów na pozór luźno związanych, na­stępstwo których zależeć będzie od ewolucji wewnętrznej głów­nego bohatera. Zdarzeniom przy­padnie tu rola stopniowego dookreślenia duchowej sylwetki Józefa i jego subiektywnie od­bieranej rzeczywistości - tak, by w końcu ten partykularny świat jednostki zlał się w ca­łość z uniwersalnym światem mitologii". Ano właśnie. Rzecz w tym, że ponieważ sylwetka głównego bohatera pozostała niedookreślona, sceniczny świat, miast ulec scaleniu, rozsypał się na szereg obrazów żyjących swym własnym autonomicznym życiem. Obrazów raz lepszych, jak chociażby w scenie ptasiego wesela, gdy pusty szary strych rozkwita nagle pióropuszem roz­rzucanych przez Jakuba koloro­wych szmat - symbolu eksta­tycznego uniesienia człowieka wyzwolonego z więzów codzien­ności; kiedy indziej gorszych, gdy reżyser próbuje "robić na­strój" za pomocą rozwiesza­nych w poprzek sceny białych prześcieradeł. Jedynym łączni­kiem wiążącym ten luźny zbiór, którego elementy można by właściwie dowolnie przestawiać (tak się zresztą stało: reżyser już po premierze usunął kilka scen, co jednak w niewielkim stopniu poprawiło klarowność spektaklu), jest rola Jakuba w wykonaniu Jana Peszka. Peszek, wiedziony - w moim odczuciu - tyleż ręką reżysera, co własną zawodową intuicją i doświad­czeniem "aktora instrumental­nego", gra - tak to widzę - na swym normalnym profesjonal­nym poziomie. Jest groteskowy, śmieszny, momentami wzruszający. Brak mi co prawda w tej roli wyraźnego u Schulza rysu tragiczności; to jednak nie tyle wina aktora, co raczej sprawa tła: w tym przedstawieniu rola Jakuba po prostu nie mogła wy­paść lepiej.

Niezależnie od tego, co zostało wyżej powiedziane, sądzę, że Rudolf Zioło jest zdolnym, uta­lentowanym twórcą. Widać to było w jego dotychczasowych przedstawieniach, widać również w "Republice marzeń", przed­stawieniu nie tyle niedobrym, co po prostu nieudanym. Nie rozumiem, dlaczego reżyser wychowany na przyzwoitym realistycznym teatrze wyrzeka się swych umiejętności i próbuje naśladować Lupę czy Grzegorzewskiego? Przecież nigdzie nie jest powiedziane, że wszyscy muszą robić wszystko. Chętnie na przykład zobaczyłbym jak Rudolf Zioło inscenizuje "Rewizora" czy "Pluskwę". Przyjęło się co prawda, że recenzent może chwalić, ganić; o marzeniach i przeważnie nikt nie wspomina. Ale - niech tam. Może kiedyś się spełnią...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji