Republika marzeń
To spektakl dla koneserów, dla tych którzy w teatrze bywają nie tylko od wielkiego dzwonu (lub z przypadku) i którzy kochają Bruno Schulza. Zaś z całą pewnością - ostrzegam przy okazji wszelkie komórki KO - przyprowadzenie na "Republikę" wycieczki szkolnej, żołnierzy czy innej tego typu Grupy Zorganizowanej, pozbawione jest sensu.
Proza pisarza i grafika Bruno Schulza to splątana gęstwina metafor i porównań która gdy się przez nią przedrzeć odsłania szokująco piękne obrazy. Zmieniają się one jak w zaczarowanym kalejdoskopie uwodząc czytelnika swoją dziwną urodą, intensywnością barwy i klimatu, metafizyczną tajemnicą.
Proza Schulza jest piękna i bardzo plastyczna. Ale też jest ogromnie trudno przekładalna na język teatru (film dzięki możliwościom technicznym daje adaptatorom trochę większe szanse powodzeń co nie znaczy, że łatwo tu o sukces). Kłopot polega przede wszystkim na przekazaniu zawartej w tekście Schulza charakterystycznej atmosfery ekspresji na przekazaniu owej urody obrazów ulegających metamorfozom, fascynujących ciągłym oscylowaniem między pełną symboli nierzeczywistością i przerysowanym aż do groteskowej karykatury realizmem... Mówiąc zaś dosadnie i krótko:
Teatr wymaga dialogu, a proza Schulza jest potokiem narracji.
Ostatecznego efektu pracy reżysera Rudolfa Zioło i grających w "Republice" aktorów nie można nazwać pełnym sukcesem. Nie można też określić tego słowem porażka.
Trudna do zaakceptowania jest sztuczna, bo zbudowana z rozpisanego na głosy monologu "wymiana myśli" między bohaterami (szczególnie niezręcznie wypada np. rozmowa Józefa z matką). Niepokoi nie poukładany z należytą precyzją drugi plan: przesadne wygłupy subiektów i zbyt blado zarysowane sylwetki Poldy i Pauliny. Niefortunny jest w ogóle brak odczuwalnego współistnienia i współgrania aktorów. Ta niejednolitość niszczy ponadto konstrukcję spektaklu odbierając mu płynność i nadając miejscami kanciastą "surowość".
Ma też "Republika", obok ewidentnych słabości wielkie zalety świadczące niezbicie że autorzy spektaklu są twórcami o niepospolitym talencie i wybitnym warsztacie. Myślę tu zwłaszcza o kreacji Jana Peszka, który tonącej w barokowych ozdobnikach narracji - opisowi Ojca Jakuba - nadał kształt prawdziwie sceniczny, stworzył z karkołomnie trudnego materiału postać wielowymiarową, żywą i przejmującą. Równie trudne było zadanie postawione przed Jackiem Romanowskim grającym Józefa, czyli praktycznie rzecz biorąc obserwatora i narratora "Republiki". Jego zrównoważenie, subtelna łagodność, dyskretna powściągliwość znakomicie kontrastowały z chybotliwym, krzykliwym charakterem Ojca.
Podobać się mogła także Anna Dymna jako pociągająca w swym wiecznym rozmemłaniu (które wszak nie jest tu rezultatem flejtuchowatości lecz gorącej krwi...) pół-kokietka, pół-wiedźma... . "Republiką marzeń" zawiera w sobie kilka bardzo pięknie skomponowanych, surrealistycznych scen. Jest to zapewne zasługa zarówno reżysera, jak i scenografa Andrzeja Witkowskiego. Znakomite jest zwłaszcza ogrywanie materiałów, przedmiotu handlu Jakuba, w różnych postaciach: rozwieszone na sznurach suszące się żagle prześcieradeł, nieskończenie długa rzeka srebrnosiwego, odwiniętego z beli kuponu, wreszcie - ptaki z kolorowych szmatek.
Trzeba wspomnieć jeszcze o scenie oglądania mapy przez 3 ludzi będących właściwie... tą samą, lecz w różnym wieku (chłopiec, młodzieniec, dojrzały mężczyzna) osobą. Ten znakomicie skonstruowany i rozegrany moment spektaklu stanowi kwintesencję jakże charakterystycznego dla prozy Schulza irracjonalnego igrania z czasem...
Przedstawienie reżyserowane przez Rudolfa Zioło jest mądre i adekwatne do pierwowzoru literackiego. Dlatego mimo skaz i braków warto wybrać się do teatru i... oddać skupionej kontemplacji.