Republika bez marzeń
W programie napisano: "W 1976 roku na Scenie Kameralnej Starego Teatru Ryszard Major zaadaptował "Sklepy cynamonowe". Brak inscenizacyjnej tradycji wzbudził dużą ostrożność w ferowaniu recenzenckich sądów, choć oczywiście pojawili się krytycy, którzy wiedzieli, jak Schulza wystawiać należy lub odwrotnie". Zdanko jest przestrogą, zgrabną i uszczypliwą. Recenzent zamiast się wymądrzać, powinien zakręcić pióro względnie zatrzasnąć maszynę i siedzieć cicho dopóki sceniczna tradycja nie obrośnie miarkami na tyle, że będzie można przyłożyć je do przedstawień reżyserów, którzy zapragną wtłoczyć na scenę prozę Brunona Schulza. Cóż więc pozostaje, skoro inscenizacyjnej tradycji nadal brak? Na to też mamy odpowiedź w programie. Otóż należy z dobrotliwą pokorą "rezygnując z pouczeń i wszystkowiedzącej recenzenckiej pewności starać się rozpatrywać reżyserski pomysł przytomnie". Sformułowanie smakowicie pyszne. Oznacza: docenić pomysł wolno, nawet trzeba, opisać przytomnie można, ale od oceniania rezultatu wara.
Osobliwy ten pogląd anonimowego zresztą autora pochodzi z programu przedstawienia zatytułowanego "Republika marzeń". Jako autor figuruje Bruno Schulz. Utwory Schulza zaadaptował i wyreżyserował na scenie Starego Teatru Rudolf Zioło. To, co napisano w programie tego przedstawienia, można rozumieć jako przejaw nadmiernej buty teatru. Lub też jako pełną ostrożności asekurację. Pycha jest nieuzasadniona; asekuracja nad wyraz słuszna.
Nie mam pojęcia, jak "należy" wystawiać Schulza. Od tego są twórcy, którzy się na to porywają. Co więcej, mam poważne wątpliwości, czy w ogóle "należy" zamykać w obrazkach fantastyczny świat Schulza, przelewające się w słowach zdarzenia, w opisie konkretne i plastyczne, a przecie "zawieszone w powietrzu, bezdomne i błędne". Rzeczą teatru jest przekonać, że nie mam racji, do czego przyznam się ze skwapliwą potulnością. Jest bowiem taki drobiazg, do którego należy jednak przyłożyć wszelkie tego typu teatralne operacje i ich rezultat także. A mianowicie niewielka książeczka zawierająca cały literacki dorobek Schulza. Ten, który zdołano zachować. Książeczka jest ogólnie dostępna, wydawana w tysiącach egzemplarzy, zwłaszcza odkąd stała się lekturą uzupełniającą dla klasy III liceum ogólnokształcącego, liceum zawodowego i technikum także. Zapominanie o tym byłoby więc drobnym nietaktem.
Utwory Schulza są literaturą. Literaturę przerabia się na scenę od lat i nie ma w tym nic szczególnie zuchwałego. Przerabia się Prusa i Gombrowicza, Mniszkównę i Kierkegaarda, z różnym zresztą skutkiem. Przerabiało się też i Schulza. Jak dotąd bez powodzenia. Dlaczego? W programie do "Republiki marzeń" Jerzy Jarzębski tłumaczy: "Żywiołem prozy Schulza jest opis, a jej wewnętrzny punkt widzenia umieszczony jest stale w jednym miejscu: oglądamy świat oczyma głównego bohatera i zarazem narratora opowiadań. To on kreuje dla nas - zawsze subiektywną - wizję rzeczywistości, to jego mowa wchłania wypowiedzi i działania pozostałych osób dramatu". Zdanie głęboko słuszne. Literatura jest zawsze subiektywna. Każda. Z tym teatr daje sobie radę. U Schulza jednak ta subiektywizacja jest szczególna.
Punktem wyjścia wszystkich jego opowieści jest drobiazgowy opis, plastyczny, szczegółowy aż do przesady. Kiedy już nasycimy się obrazem, zwyczajnym, często trywialnym, następuje nagły skok wyobraźni. Osoby i rzeczy nabierają osobliwej magii. Opis można w teatrze przerobić na obraz. Magię zapewne też, ale z tym już kłopot. A bez tej magii opowiadania Schulza zamienią się w scenki obyczajowe, dość płaskie, nawet ordynarne. Przykład drastyczny, ale i plastyczny. W "Sklepach cynamonowych" czytamy historię zatytułowaną "Pan". Jest to długi opis włóczęgi przykucniętego w łopuchach, przyłapanego przez chłopca w odwiecznej pozycji. Męka włóczęgi udręczonego obstrukcją i upałem jest patetyczna, umyka on jako bożek "Pan bez fletu; cofający się w popłochu do swych ojczystych kniei". Wpuśćcie na scenę faceta z opuszczonymi spodniami stękającego w papierowych łopianach i niech będzie patetyczny.
Tego fragmentu nie ma oczywiście w przedstawieniu Zioły. Jest za to inny, obnażający w równym stopniu bezradność wobec Schulza. Oto oszalały ojciec demoluje swój sklep, wyrzuca z półek bele różnokolorowych materiałów. U Schulza wygląda to tak: "...wylewały się zapasy szaf, wymiotowały gwałtownie, płynęły szerokimi rzekami. Wypływała barwna treść półek, rosła, mnożyła się i zalewała wszystkie lady i stoły... Przestrzeń sklepu rozszerzyła się w panoramę jesiennego krajobrazu, pełną jezior i dali, a na tle tej scenerii ojciec wędrował wśród fałd i dolin fantastycznego Kanaanu, wędrował wielkimi krokami, z rękoma rozkrzyżowanymi proroczo w chmurach i kształtował kraj uderzeniami natchnienia". Czyta się pięknie, wszystko jest jasne. Na scenie widzimy rozwijającą się belę czarnej podszewki. Obrazek jest nawet ładny, ale nie znaczy dokładnie nic.
Naprawdę nie wiem, jak wystawiać Schulza. Po obejrzeniu "Republiki marzeń" wiem natomiast, jak Schulza wystawiać nie należy. Ośmielam się to stwierdzić z recenzencką pewnością. Można ją nazwać bezczelnością, proszę bardzo. Pozostaje więc "rozpatrzyć pomysł reżyserski przytomnie", na miarę umiejętności i wrażliwości. Nie jest to łatwe, gdyż pomysł jest tak nieuchwytny, że aż niedostrzegalny. Najprostszym sposobem przykrawania literatury na scenę jest wybranie dialogów, a jeżeli rzeczy ważne dzieją się poza nimi korzysta się z pomocy narratora. Z Schulzem jest to niemożliwe, bo nie pisał dialogów. Na domiar złego jego opowieści nie mają właściwie fabuły, a cały ich smak zawarty jest w narracji. Józef zanurza się w świat dzieciństwa, spędzonego w "smrodliwym zaułku", w potwornym domu, pełnym brudnych starych pokoi, zapomnianych tak doszczętnie, że drzwi ich wrosły w ściany. Obskurny świat przytacza, osacza. Uciec od niego można tylko myślą. A więc wyobraźnia Schulza - Józefa - dziecka - ożywia wszystko, domy, ulice, meble, tapety, nawet szare od pyłu i nudy powietrze. Z ohydnej codzienności wyłania się świat dziwny i tajemniczy. Nieciekawi ludzie wypełniają się życiem wewnętrznym, uzyskują zagadkową, niepospolitą osobowość. Zdziwaczały ojciec staje się Demiurgiem, twórcą zbuntowanym, nawiedzonym; niechlujna służąca Adela - nimfą Pomoną. Specjalną rolę gra tu przestrzeń. Jest ożywioną scenerią, ma wiele znaczeń. Można w nią wpisać coraz to inne historie, nowe majaki, płynne i zmienne jak gra wyobraźni. Ten świat trzeba wykreować. Można przy tym wykorzystać rysunki Schulza. W jego kadłubkach dzieci, rachitycznych, łysych, w niezgrabności ludzi jest coś poetyckiego, mimo brutalnego okrucieństwa. Można też wykreować świat wyobraźni własnej. Ale coś jednak wykreować trzeba.
Zioło nie kreuje niczego. I to jest zarzut podstawowy. Rzecz odbywa się w jednej dekoracji, łączącej różne miejsca akcji. Po lewej sklep, po prawej pokój, na proscenium okno, przez które patrzeć można na świat, czyli na widownię. Wjedzie ścianka z łóżkiem ojca na początku jego "nawiedzenia". Z nocnikiem i "żałosnym przyrządem", czyli lewatywą. W górze podest, który może być strychem, pokojem, gdzie ojciec hoduje ptaki, miejscem igraszek Adeli z subiektami. Z tyłu podjedzie czasem ruchoma furtka ze starych desek. Ma udawać "ślepy parkan... zamykającą i ostateczną ścianę tego świata". Nie udaje. Dekoracja Andrzeja Witkowskiego jest wprawdzie nieco ponura, ale całkiem estetyczna. Jest w niej trochę mieszczańskiego zaduchu, swojskiej dulszczyzny. Rozgrywają się tu wydarzenia codzienne i zwyczajne z opowiadań Schulza. Nie układają się one w kompozycyjny ciąg, nie mają żadnej dramaturgii. Są luźnym zbiorem obrazków. Reszta, czyli to co najmniejsze, ów skok wyobraźni zawarty jest w słowach. Jacek Romanowski jako Józef i Jan Peszek jako ojciec wypowiadają je w formie monologu, lub też monologu podzielonego na dwa głosy, czyli duetu. W tej republice marzenia zawarte są w wypowiedzeniu.
W przedstawieniu Zioły rzeczywistość jest jednoznaczna, ma jeden wymiar, nieco upoetyzowanego realizmu. Składa się ze scenek, obrazków. Obrazki są komponowane sprawnie, oświetlane nastrojowo, teatralnie czyste i estetyczne. Przynajmniej niektóre. Wszystko wzięte jest niby z Schulza, ale nie ma w tym świecie cienia wizji czy marzenia. Są też obrazki boleśnie tandetne. Oczekiwanie na pociąg, który nikogo nie zabiera, przypomina jako żywo skecz o PKP. Tekturowy wagonik wniesiony przez maszynistów nie jest żadną metaforą, jest teatralną imitacją. Subiektki z ulicy Krokodyli nie "tchną odorem zepsucia", ani "rozwiązłym fluidem grzechu". To po prostu girlaski z kabaretu i tyle w nich grzesznej rozpusty, co w zepsutej zapalniczce. Naiwność tych obrazków usprawiedliwiać ma zapewne fakt, że są one projekcją przeszłości. Jacek Romanowski wypowiada bowiem tekst, a na scenie biega dziecko, czyli Józef w dzieciństwie. Czyje to dziecko, nie wiadomo, ale widzenie świata ma prawdziwie infantylne.
Równie jednoznaczni są także ludzie. O ich wewnętrznym życiu, prawdziwej tożsamości i metamorfozach osobowości dowiadujemy się ze słuchowiska. Wszyscy aktorzy robią, co mogą. Nauczyli się opowiadań Schulza na pamięć i wypowiadają je z zapałem i poświęceniem. Nieliczne dialogi mają temperaturę i napięcie. Liczne monologi prezentują bogaty i świadomy warsztat aktorski. Bardzo lubię słuchać Jana Peszka. Doskonały ten aktor co najmniej od trzech lat czeka w teatrze na rolę godną talentu i rzadkich umiejętności. W "Republice marzeń", nie ze swojej winy, nie zamienia się w Demiurga, nawet przez małe "d", choć wylewa z siebie lawinę słów niczem mitralieza. Robi to po mistrzowsku, ale równie dobrze mógłby recytować kodeks drogowy.
Rozpatrując "pomysł reżyserski przytomnie" można go zamknąć w jednym zdaniu: słuchowisko ilustrowane scenkami. Cóż z tego, że niektóre z tych obrazków mają klimat i poetycką otoczkę. Teatr nie może być zbiorem ilustracji, nawet najlepszych. Przerabianie literatury na scenę musi mieć cel i sens, wynikające jasno z przedstawienia. O czym miała być "Republika marzeń", tak naprawdę, można przeczytać w programie. Pisze wiec Jarzębski: "...akcja zazębiać się będzie od zdarzenia do zdarzenia na zasadzie przyczynowo-skutkowej... zobaczymy serię obrazów na pozór luźno ze sobą związanych, następstwo których zależeć będzie od ewolucji głównego bohatera. Zdarzeniom przypadnie tu rola stopniowego dookreślania duchowej sylwetki Józefa i jego subiektywnie odbieranej rzeczywistości - tak by w końcu ten partykularny świat jednostki zlał się w całość z uniwersalnym światem mitologii". Nieprawda. W przedstawieniu Zioły akcja się nie zazębia, bohater nie ewoluuje, świat jednostki jest wprawdzie partykularny, ale nie zlewa się z niczym w nic, najmniej zaś w "uniwersalny świat mitologii".
"Republika marzeń" jest przedstawieniem chybionym. Pomysł wystawienia Schulza raz jeszcze się nie powiódł. Nieudane przedstawienia nie są niczym wyjątkowym i nie zawsze warto zaprzątać nimi uwagę czytelnika, wdając się w rozwlekłe rozważania, które zresztą uznać można za czepianie się recenzenta. Tępego, złośliwego i przemądrzałego na dodatek. Można by więc i "Republikę marzeń" pominąć wyrozumiałym milczeniem, gdyby nie istotny fakt.
Kiedy Ryszard Major zaadaptował na scenę Starego Teatru "Sklepy cynamonowe", był nadzieją naszego teatru. Jak obecnie Rudolf Zioło Zioło zrobił przecież znakomite przedstawienie "Psiego serca" Bułhakowa, bardzo dobry spektakl "Małego biesa" Sołoguba. "Onych" Witkacego w jego reżyserii oblano deszczem nagród na kaliskim festiwalu sztuki aktorskiej. Wszystkie trzy powstały w Krakowie, na scenie Teatru im. Słowackiego za dyrekcji Mikołaja Grabowskiego. Potem były nieudane "Upiory" we wrocławskim Teatrze Kameralnym, a teraz "Republika marzeń". Utalentowanych reżyserów nie mamy zbyt wielu. Dlatego też kolejne ich prace recenzenci, choć leniwi i wredni, tropią z uwagą, oceniają często z pobłażliwością. Może zbyt życzliwą.
Magia teatru jest wielka, jak ogromna jest według Schulza kreacyjna siła człowieka, jego inwencja i fantazja. A przecież i jedna, i druga nie jest wszechpotężna. Ma granice. Obijają się o nie boleśnie twórcy, nie tylko młodzi. No cóż, każdy ma prawo do porażek. Rzecz jednak w tym, aby umieć z nich korzystać. W przyszłości.