Wielbłądy w teatrze
Prapremiery sztuk polskich pisarzy nie są czymś powszednim nawet w tak teatralnym mieście, jak Kraków. A co dopiero, jeśli dramaturg jest krakowianinem! Już sam wzgląd choćby na osobę autora - znanego i popularnego krytyka właśnie teatralnego - podwaja ciekawość w związku z jego debiutem scenicznym. Niemal tak samo, jak pojawienie się na pólkach księgarń pierwszych powieści tego pisarza, który porzuciwszy (przynajmniej na razie) warsztat krytyka - rozpoczął bardzo ożywioną działalność w zakresie oryginalnej twórczości literackiej.
Wynika z tego, że Vogler wkracza do historii literatury dwiema furtami: jako teoretyk i jako praktyk. - Czyli jego sylwetka twórcza prezentuje odbiorcy rzadko spotykaną
wszechstronność. Ba, zainteresowania Voglera nie ograniczają się do jednego gatunku pisarskiego. W pracach krytycznych -- zajmowały go zarówno sprawy teatru, jak i poezji - oraz prozy. Zaś w charakterze czysto autorskim - ujawnił nerw powieściopisarza i nowelisty, a ostatnio: dramaturga. Upodobania poetyckie, aczkolwiek bez nadania im konwencjonalnych form - możemy także odnaleźć w jego utworach prozą, choćby na przykładzie częstego sięgania w świat poetyki SNU.
A więc problem snu i jawy, ich wzajemnego przenikania się - to jeden aspekt warsztatu literackiego Voglera, jako symbol oznaczania wewnętrznego nastroju w bohaterach jego fikcji artystycznych. Drugim aspektem, od strony zewnętrznego rysunku przedstawianego świata w nowelach i powieści - jest szukanie tła społecznego poprzez wyjście z mniejszego lub większego środowiska mieszczańskiego, w które przenika z wolna powiew nowych czasów, a za nimi przemian filozoficzno-ustrojowych. Tkwi w tym nieustanna gorączka zestawiania pojęć, rachunku ilości i jakości - gdzie symbole artystyczne wchodzą w układ z wartościami publicystyki. Naturalnie, kultura literacka Voglera i jego doświadczenia krytyczne - nie zadowolą się rachunkami najprostszymi. Rzecz pójdzie o sprawy bardziej ambitne pisarsko. O to, co nazwie w wyznaniach przed premierą swojej pierwszej sztuki - unikaniem wyraźnej akcji (w jej znaczeniu tradycyjnym) i operowaniem skrótem fabularnym.
Na wstępie trzeba zaznaczyć, że "Dwanaście białych wielbłądów" jest sceniczną kontynuacją ogólnoświatowej drogi teatru nowoczesnego. Nie należy tu więc szukać - ani w nazwie "komedia", ani w konstrukcji dramatu - tradycyjnych, w pełni klarownych sytuacji i rozwiązań typu "komedii salonowej" z jej naturalistyczną, czy realistyczną obudową. Jest to niewątpliwie teatr "trudny" - w stylu Becketa i Ionesco oraz mający coś z klimatu pisarstwa Camusa ("Dżuma").
Wymaga to od widza pewnego przygotowania literackiego i filozoficznego. Wymaga to również od teatru zbudowania inscenizacyjnego pomostu między sceną i widownią, aby zbyt mało przygotowanego odbiorcę stopniowo przyzwyczajać do "konsumpcji" trudniejszych sztuk.
I wtedy repertuar teatrów może, a nawet powinien uwzględniać obok pozycji tradycyjnych - także i eksperymentalne, byle nie próbowały one "przeskakiwać etapu" - i od tabliczki mnożenia natychmiast przechodzić do... skomplikowanych działań z całkami i różniczkami!
Grożą tu bowiem niebezpieczeństwa, podobne do chybionej inscenizacji i oprawy scenograficznej w wystawianej niedawno sztuce Ionesco "Nosorożec" na scenie Teatru Kameralnego.
A problemy "Wielbłądów" przypominają problemy "Nosorożca" - nie tylko z uwagi na tytułowe połączenia świata ludzi i zwierząt, na kwestię przeobrażania się w "Nosorożcu" postaci dramatu w metaforyczne nosorożce - a więc znikanie człowieka - co spotkamy jako główny nurt w sztuce Voglera. Znajdziemy tu również, jak i w wypadku krakowskiej inscenizacji oraz scenografii Ionesco - nadmiar udziwnionej wizji plastycznej, owego uogólnienia obok tekstu autorskiego, które ciąży nad przedstawieniem zmuszając widza do czytania przede wszystkim TEJ DRUGIEJ (malarskiej) LITERATURY - i przeszkadza w odbiorze dzieła dramaturga!
Dramat Voglera jest sceniczną przypowieścią, aluzją o sporych ambicjach literacko-ideowych - ukazania (na wzór SNU o białych wielbłądach, które pochłania woda) odejścia ludzi poza dotychczasowe życie. Dramat ludzi pogrążonych. Obojętnie, czy doszukamy się w tym przenośni z kręgu tragedii śmierci, czy tragedii ucieczek. Zresztą, bez nihilistycznej otchłani filozoficznej - która cechuje większość podobnych sztuk na Zachodzie, Vogler ma tę przewagę nad tamtymi, że widzi prawidłowość rozwoju życia w braku pustki. Pustki społecznej nie ma. Człowiek nie może zginąć. Co prawda, ostatni akt nie wytrzymuje napięcia artystycznego z dwóch poprzednich, ale winę należy tu przypisać... ambicjom pisarza. Może to brzmi paradoksalnie, ale - gdyby ambicje twórcze Voglera sięgały nieco niżej - wówczas na pewno łatwiej byłoby rozwiązać finałowy akt sztuki.
I zaraz musimy dodać, że właściwie czytelna i jasna teza owej "komedii ludzkiej", że życie nie zna pustki - została w zasadniczy sposób zmącona scenografią. Spina ona, jak klamra - wszystkie trzy akty - wytwarzając wrażenie pustki, grobowca z jakimiś mglistymi światełkami zaduszkowymi. A przecież tekst sugeruje normalne, ŻYWE miasto (I akt), słońce i ruch. Ma być kontrastem do niespodzianki w następnych aktach. "Literatura" scenografa niepotrzebnie zwyciężała normalną literaturę Voglera. Ubiory "nakrapiane" odrealniały postacie na scenie. Nawet inscenizatora i reżysera urzekła oprawa plastyczna. Krzywe zwierciadło przestało w ogóle odbijać obraz. Stąd - owa superstaranność teatru o zewnętrzne efekty - mogła narzucać widowni ogólne wrażenie zagadki, niemal nie do rozwiązania dla przeciętnego odbiorcy. Po co? Przecież jest to antyteza wystawiania nowoczesnych sztuk. Tą drogą istotnie trudno trafić do wyobraźni widza masowego!
Szkoda tym większa, bo sztuka Voglera ma ambicje dorzucenia ciekawych wartości intelektualnych, artystycznych i społecznych do przemyślenia wielu spraw współczesności.
W "Dwunastu białych wielbłądach" nie ma tzw. głównej roli. Tym niemniej na pierwszy plan wysunęła się postać Kelnera (Karol Podgórski), zagnana z komediowym umiarem, a przecież błyskotliwie. Z innych wykonawców, warto wymienić Kapitana (J. Sagan), Pana z goździkiem (M. Cebulski), Patna nietrzeźwego I i II (M. Jabłoński i J. Bączek), Agenta I i II (W. Zatwarski i J. Zakrzeński), Emeryta (A. Klimczak), Księgowego (R. Stankiewicz). Epizody kobiece były nieco bledsze, z wyjątkiem może Pani II (A. Barczewska), aczkolwiek z nadmiarem farsowości. Tym razem niezbyt mi się podobała H. Zaczek, może nieodpowiednio obudzona w roli Małgorzaty. B. dobrze i żywo wypadła scena z oddziałem agentów, co jest niemałą zasługą reżysera.