Śmierć siadła na piecu
Sztuka Wiesława Myśliwskiego i przedstawienie Kazimierza Dejmka przywracają właściwe proporcje w dyskusjach o nowej dramaturgii. "Requiem dla gospodyni" nie kpi z tradycji literackiej, ale stanowi jej kolejne ogniwo. Bolesny, pulsujący od emocji spektakl w Teatrze Narodowym udowadnia też, że z sukcesem przechodzi próbę sceny.
Polscy autorzy piszący dla teatru stawiają sobie zwykle jeden cel. Rzecz ma się toczyć współcześnie, w realiach znanych widzowi. Może komentować rzeczywistość, ale przede wszystkim nie powinna sprawiać kłopotów przyszłym inscenizatorom. W czasach, gdy prapremiery rodzimych dzieł są rzadkością, twórcy chętnie respektują ten nie wypowiedziany głośno warunek. Efekt jest zwykle taki, że mamy do czynienia z małą dramaturgią - nie budzącą sporów, bo nie wadzącą się ze światem ani z teatrem. Ostatnio tylko Sławomir Mrożek przy "Miłości na Krymie" postawił scenie twarde warunki. Chodziło o najważniejszy dramat ostatniej dekady.
Wiesław Myśliwski postępuje podobnie. Nie przejmuje się zbytnio ograniczeniami sceny, do woli miesza czasy akcji, wprowadza bohaterów w trudnym do określenia wieku, a wreszcie konfrontuje dwa światy - żywych i umarłych. Autor "Widnokręgu" wielokrotnie podkreślał, że traktuje pisanie dla teatru jako pełnoprawną literaturę, a nie tworzywo dla innych. Stąd brały się kłopoty reżyserów z jego "Drzewem", a sprawa z "Requiem dla gospodyni" wcale nie jest prostsza. Dejmek uprzedza więc w programie spektaklu w Teatrze Narodowym, że odszedł od paru założeń i wielu szczegółów oryginału. Pozostał wierny jego istocie.
Pogrzeb świata
Jan Polewka zbudował na niewielkiej Scenie przy Wierzbowej wiejską izbę. Pozostawił w niej tylko zbity z desek stół, piec, ogromny telewizor. Przestrzeń gry zamykają drewniane drzwi. Stamtąd przychodzi Gospodyni (Dorota Landowska).
"Requiem..." daje się streścić w kilku słowach. Zgodnie z dawnym zwyczajem Gospodarz (Janusz Zakrzeński) zaprasza wiejskich gości na czuwanie przy zwłokach zmarłej żony. Ci jednak zmęczeni żniwami wolą wódkę i telewizję.
Porównywano już "Requiem..." z "Weselem". Wyspiański nasz wiek zaczynał, Myśliwski go zamyka. Tam były zaślubiny, tu mamy pogrzeb. Tak jak do bronowickiej chaty do chałupy Gospodarza przyjdą goście. Dojdzie do zderzenia dwóch światów.
Można jeszcze zestawiać dramat z "Wiśniowym sadem" Czechowa. Tu także odchodzi w zapomnienie dawny dobry świat, tradycję i pamięć zastępuje niepohamowany pęd ku nowemu. Jest wreszcie u Myśliwskiego służący Boleś - jak wierny Firs umierający w finale.
"Requiem.." nie potrzebuje jednak takich porównań: Czerpie z literackiej tradycji, ale dopisuje też do niej kolejny rozdział. Jest rozliczeniem z dzisiejszym światem, ale wbrew modom kieruje się ku sprawom ostatecznym. Na tym polega jego największa wartość, umiejętnie podkreślona przez Kazimierza Dejmka.
Swoistym medium czyni autor pastucha Bolesia. Opisuje go jako człowieka "w wieku nieokreślonym, ale raczej starego". Na scenie Narodowego Boleś ma drobną sylwetkę i dziecinną, choć naznaczoną bólem twarz Łukasza Lewandowskiego. Gospodyni Doroty Landowskiej też jest młodą dziewczyną. Reżyser miesza więc perspektywy, jakby dla sługi i jego pani zatrzymał się czas. Tylko Boleś może widzieć i rozmawiać z Gospodynią. Tylko on potrafi odebrać śmierci grozę. W przedstawieniu Dejmka umarła Gospodyni wnosi na scenę kosz wypranej bielizny i chce ją rozwieszać. Zmęczona pracą na chwilę przysiada na piecu. Dejmek i Myśliwski oswajają śmierć.
W interpretacji Lewandowskiego Boleś jest jedną z najbardziej niezwykłych postaci, które pojawiły się ostatnio na polskich scenach. Zgarbiony, w filcowym zniszczonym kapeluszu, idąc tnie rękami powietrze. Mówi dziwnie, chrapliwie, w niespodziewanych momentach podniesionym tonem. Od pierwszej chwili budzi niepokój. To nie jest zwykły chłopski parobek, co przed chwilą wrócił z pola. Rozmawia z umarłymi jak równy z równym, do zabałaganionej izby - wysiadło światło, goście nie przyszli - chociaż na chwilę wprowadza ład. Jest wcieloną pamięcią o przeszłości i kapłanem, który odprawia pogrzeb świata. A przy tym Boleś Lewandowskiego jest kimś tylko na poły realnym. Strzegąc tradycyjnego porządku łączy żywych i umarłych.
Wiara w odkupienie
"Requiem dla gospodyni" to jeszcze jedno w twórczości Myśliwskiego pożegnanie dawnej wsi. W pierwszej scenie Gospodarz (znakomity Janusz Zakrzeński) cichym głosem opowiada o swojej bezradności - już niczego z dzisiejszych zwyczajów nie rozumie. Wystarczy spojrzeć na pooraną zmarszczkami twarz aktora, jego siwe włosy. Bohater Zakrzeńskiego cierpi, bo czeka na śmierć w obcym nieprzyjaznym świecie. Niczego już nie może być pewnym. I tylko w przejmującej kulminacji pozwoli sobie na krzyk rozpaczy, bo tak się nie godzi, tak po prostu nie wypada. Chce bronić resztek dobra, walczyć o małą, koślawą, nawet karykaturalną świętość.
W warszawskim przedstawieniu cały czas toczy się gra między sacrum i profanum. Tym razem teatr Dejmka - zwykle operujący racjonalnymi argumentami - zabiega o potwierdzenie, że Bóg mimo wszystko istnieje, że mamy szanse na zbawienie.
Nie bez przyczyny zaproszeni przez Gospodarza śpiewacy wyglądają jak małe demony punkowej ery, ale zza sceny słychać łagodne głosy. Reżyser i autor ośmieszają przedstawicieli naszego społeczeństwa sukcesu, którzy przychodzą do izby na czuwanie, bo będzie wiejskie żarcie, a potem zasiadają przed telewizorem. Kpią z ludzkiego bólu, ze strachu ignorują śmierć. Nie wierzą w nic, bo wiara to dla nich tylko niepotrzebne obciążenie. Najważniejsze jest dobre samopoczucie.
To za nich w finale umrze Boleś. Wyklnie ich, ale weźmie na siebie ich grzech. Pójdzie na spotkanie z Gospodynią, wierząc w ukojenie. Na koniec widzi wymarzoną łąkę, zostaje zbawiony.
Ten finał ma ogromną siłę. Gdy Łukasz Lewandowski wychodzi do oklasków, patrzy przed siebie zamglonym wzrokiem, długo zrzuca ciężar roli. Za bycie artystą w teatrze płaci się wysoką cenę.