Artykuły

Happy birthday, Stara...

Na koniec spektaklu "Sta­ra kobieta wysiaduje" braci Różewiczów na sce­nę wychodzi mała dziewczynka i zaczyna śpiewać "Happy birthday to you... Sta­ra". Stara Kobieta słucha, wpa­trując się w dziewczynkę, świa­tła ciemnieją.

Tej sceny nie było w pierwot­nym tekście sprzed 40 lat. Tade­usz Różewicz przewidywał, że w pewnym momencie kurtyna spada: "Kurtyna przecina nagle i akcję sztuki, i przedstawienie. Kurtyna spada bardzo szybko i już się nie podnosi. (...) Spada jak miecz i odcina aktorów od pu­bliczności". W warszawskim Te­atrze Małym kurtyna nie spada, choćby dlatego, że jej w ogóle nie ma. Kiedy Różewicz pisał swoją sztukę, był jeszcze na etapie podjazdowej walki z teatrem, potem jednak poczynił ustęp­stwa, zrezygnował z radykalnego rozmontowywania teatralności i dramatyczności. Rezultatem tych kompromisów jest obecne tzw. libretto (wedle nazwy użytej w programie teatralnym) tej pre­miery - niby drobne zmiany, a jednak nowa sytuacja. Choćby ta piosenka na koniec - ileż nie­sie ze sobą dodatkowego rezo­nansu, a właśnie rezonans, wchodzenie w zawiłe i wielopię­trowe związki elementów rzeczy­wistości scenicznej, tekstu i kon­tekstu, stanowi swoiste lepiszcze teatru Różewicza. "Happy birth­day" i oczywiście przed oczyma wyobraźni pojawia się Marilyn Monroe, a wraz z nią mitologie kultury masowej, ich kontesta­cja w "Dramatach księżniczek" Elfriede Jelinek i sceniczna kompromitacja z powodu dodat­kowego słówka "Stara". Grote­skowy grymas, fimfa w nos, a kto słuchał, ten trąba.

Rzecz przedziwna, dramat przecież nienowy, swego czasu prekursorski wobec teatru Kan­tora i teatru postmodernistycz­nego, dzisiaj nadal okazuje się młodzieńczo awangardowy, bar­dziej postdramatyczny niż roz­maite teksty spod tego znaku. Zasada dekonstrukcji, nieciągło­ści, rozpadu, chwilowego związ­ku, braku tożsamości postaci aż do granicy ich zaprzeczenia rzą­dzi niepodzielnie w tym drama­cie, w którym nasza cywilizacja znajduje swoje groteskowe odbi­cie. To "świat na krawędzi", nieustannie w przededniu trzeciej wojny, wojny, która trwa, w świe­cie haniebnie zanieczyszczonym i zalewanym przez śmiecie, gdzie Stara Kobieta trwa na posterun­ku i wbrew wszystkiemu rodzi. Niechaj jednak zwolennicy życia od samego poczęcia nie świętują. Nie wiadomo, czy to zdrowe naro­dziny, skoro z jej ciała wylęgają się Parki, teraz hoże dziewczyny, paplające o byle czym z przed­wczesną sklerozą i rozchwianiem wartości na sztandarze, i Mło­dzieniec, który okrada własną matkę. Dwuznaczny to ratunek dla świata, choć Stara Kobieta usiłuje wykpić chłopców bawią­cych się w wojenki, i kozerów, udających światowców. Sama jed­nak też wikła się w sprzeczności, jedyne alibi upatrując w brzuchu - czy jednak biologia uratuje kul­turę? Wszystko to zakrawa bar­dziej na kpinę, na ironię, na po­etycką figurę przestrogi - oto co nam grozi: przejście na pozycje Papugi, naśladowcy, żałosnego łowcy much, maniakalnego zbie­racza odpadków. Czy taka diagno­za może zachwycać? No, nie. I nie zachwyca, bo publiczność zwymyślana, choć przekonana, że chodzi o kogoś innego, żegna aktorów zdawkowymi oklaskami. Dziwne.

Sama historia roli Starej Ko­biety zasługuje na odrębny szkic - wiele tu było oryginalnych speł­nień, od Mai Komorowskiej i Wojciecha Siemiona począwszy. Teraz z tą niezwykłą rolą Kobiety-Bogini Ziemi, kapłanki naro­dzin, wszechmatki i zarazem więdnącej staruszki z doskona­łym rezultatem zmaga się Anna Chodakowska. Aktorka, obdarzo­na wewnętrznym słuchem po­etyckim, ukazuje na scenie dziw­ność istnienia, kreuje gołębicę-kwokę, która grucha, wołając "Cukrrru", która popatruje wo­kół jak leniwe ptaszysko, która naprawdę wysiaduje i doznaje niebywałej ekstazy przemien­nych doznań fizycznych. Kapryśność, władczość, ale i olimpijski dystans do "waszego świata" po­kazuje Chodakowska wyraziście, uciekając od jednoznaczności, która zamknęłaby Starą Kobietę w postaci - aktorka pozostaje je­dynie strumieniem zmiennego tekstu, jej przemiany przestrze­gają przed dosłownym traktowa­niem jej wyznań czy doznań. Wy­bitna rola dojrzałej artystki. Jest w tym spektaklu wielka staran­ność w portretowaniu charakte­rystycznych rysów bardzo współ­czesnych postaw, typowych zachowań, reakcji, czasu rozpadu tradycyjnych więzi na rzecz poro­zumienia "międzykomórkowe­go", na rzecz języka kolorowych czasopism i jednodniowych sen­sacji gazetowych. Wielkie wysypisko śmieci zaległe w świadomości. Aktorzy doskonale to puentują, a zwłasz­cza Dorota Landowska (Papu­ga), Ignacy Gogolewski (Pan B), Mariusz Bonaszewski (Kelner), Cyryl (Jerzy Łapiński). Ale i dru­gi plan pozostaje bez zarzutu (świetne Parki, znerwicowana Dziewczyna Bożeny Stachury).

A jednak ten spektakl, mimo że tak dopracowany, przemyśla­ny i z wielką starannością wyko­nywany, ani nie wprawia publicz­ności w entuzjazm, ani nie wywo­łuje protestu. Czy nie umiemy już słuchać poetów? Cóż, "Morze atramentu wypisali poeci", jak głosił Różewicz w "Dytyrambie na cześć teściowej". I pewnie na tym nie poprzestaną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji