Artykuły

Trzy ostatnie dni Sokratesa

Kiedy trucizna zaczyna dzia­łać, najpierw drętwieją nogi, ale rozum jeszcze pracuje. Gaśnie os­tatni - wraz z życiem. Na taką właśnie śmierć, posługując się nie przemocą a pucharem cykuty, czyli szaleju pospolitego, skazano ongiś w Atenach Sokratesa.

Ten olbrzym z głową satyra, obdarty i bosy, niby poważny, ale złośliwy i przewrotnie dowcipny, zawsze otoczony chmarą ucz­niów i słuchaczy, oskarżony zos­tał o ateizm, herezję i demorali­zację młodzieży. Praworządny sąd demokratycznego państwa uznał, że zbyt jest niebezpieczny filozof, który słucha tylko rozu­mu, a nie uczuć i uniesień, kpi z autorytetów, ba, nawet z bo­gów. W dodatku ośmiela się twierdzić, że rozum równa się szczęściu i że człowiek jest zły je­dynie z głupoty, ponieważ nie zna siebie, kształtu rzeczy ani sensu pojęć, jakimi się posługuje. Inte­lektualista może sobie wątpić, ne­gować wszystko, w co naród wie­rzyć powinien i żyć spokojnie, ale na uboczu. Nie wtedy, gdy staje się nazbyt popularny, opiewany w komediach, znany w całych Atenach. Ład trzeba podtrzymać, za wszelką cenę.

Wyrok więc zapadł. Sokrateso­wi pozostały jeszcze trzy dni ży­cia. I właśnie te trzy ostatnie dni filozofa i człowieka są tematem sztuki Zbigniewa Herberta "Jaski­nia filozofów". To nie dramat, a ra­czej rozpisany na głosy dyskurs filozoficzno-poetycki. Niełatwy, wymagający uważnego słuchania i poważnego skupienia. Nieefek­towny, bo walka starego człowie­ka z samym sobą jego zmaganie z lękiem śmierci odbywa się bez krzyków, spięć i teatralnej szamo­taniny.

Na piwnicznej scence rozciąg­nięto bezbarwną miękką materię, postawiono kamienne sześciany, zapalono kaganki, z których wy­głodniały Sokrates wypija oliwę. W tej chłodnej i obojętnej prze­strzeni aktorzy rozgrywają tekst Herberta. Spokojnie, bez emocji, monotonnie, niespiesznie. Roz­ważają jaki właściwie jest ten So­krates? Czy taki, jakim go widzą uczniowie, Ksantypa, strażnicy, a może Wysłannik Rady i Opie­kun Zwłok? Dlaczego nie chce uciekać, kiedy mu to proponują? Przecież może uniknąć śmierci, to takie proste i zrozumiałe.

Jerzy Bińczycki gra Sokrate­sa pogodnego i zmęczonego. Może raczej znużonego. Biń­czycki jest wyciszony, starannie rozgrywa tekst, który mówiąc szczerze, nie daje zbyt wielu mo­żliwości pokazania wszystkich barw jego aktorskiego talentu. Zbyt późno dopadły Sokratesa wątpliwości, czy rozum rzeczy­wiście przynosi szczęście. Broni się ironią, ale boi się śmierci tak samo jak pospolity strażnik. Zbyt późno też dopadły go de­mony, czyli świadomość ludz­kich sprzeczności. Musi umrzeć, aby dochować wierności same­mu sobie. Co więcej, musi um­rzeć spokojnie, tak jak żył, ukryć lęk i zwątpienie, nadal prowa­dzić dyskurs z uczniami, przery­wany jedynie trzykrotnym pod­noszeniem do ust kielicha z tru­cizną, Taka jest cena ocalenia sensu człowieczeństwa. Rozum umiera ostatni. Na szczęście.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji