U kresu sezonu - (fragm.) Nieporozumienie
Rafał Wojaczek, którego wielu wrocławian mojego pokolenia znało osobiście, przygarniało go lub odtrącało, w obu wypadkach mając ku temu swoje subiektywne racje, był człowiekiem dotkniętym szczególnym kalectwem. Nie umiał żyć. Czy to była nieumiejętność życia, w takim świecie, jaki jest, czy nieumiejętność życia w ogóle, tego do końca nie wiemy. Możemy odgadywać lub wyczytywać z jego poezji. Bo Rafał Wojaczek był poetą. Był bardzo utalentowanym poetą. Może dlatego nie umiał żyć, że był poetą? A może żeby zostać prawdziwym poetą, w niektórych wypadkach trzeba najpierw urodzić się z taką ułomnością, jaką miał Wojaczek?
Rafał nawet dla tych, którzy go blisko znali, pozostał zagadką. Dla wielu stał się legendą. Podobnie jak Stachura i tylu innych poetów, których poezja wyrosła z bólu istnienia. O Rafale krąży wiele prawdziwych i zafałszowanych anegdot. Wielu młodszych, którzy go nie znali, ale którzy jego poezję uważają za sobie bliską, chciałoby czegoś bliższego dowiedzieć się o tragicznym poecie, potwierdzić lub zweryfikować jego legendę. Na pewno istnieje zapotrzebowanie na książkę, film, przedstawienie teatralne o Wojaczku.
I jeśli chodzi o przedstawienie, to takie powstało. Ale niewiele nam o Wojaczku powiedziało. Znaczna cześć utworów i prywatnych zapisków poety ma swoje źródło w przetwarzaniu banalnych zdarzeń dnia codziennego, różnych okruchów życia, w poezję, brzydką poezję, szokującą swą brutalnością i skrzętnie pod nią skrywaną tęsknotą za czymś delikatnym, pięknym, a przede wszystkim prawdziwym. Co zaś zrobił teatr? Teatr wziął tę poezję i przetworzył ją na sytuacje, z których się ona zrodziła, pokazując poetę, jak przeżywa zmory senne, jak się upija, bierze ślub, bije żonę, uczestniczy w wieczorze poetyckim, którego publiczność ma poezję gdzieś (skądinąd nieźle przez aktorów skarykaturowana rzeczywistość) i oto, zamiast dowiedzieć się czegoś o Wojaczku, gubimy jak gdyby powód naszego nim zainteresowania. A jego wiersze, które czytamy niekiedy ze zgrozą, ale bez zgorszenia, brzmią wulgarnie, nawet tandetnie.
Jest wiele sposobów realizacji poezji na scenie. Od lat pracują nad tym w naszym kraju przede wszystkim teatry amatorskie. Niektóre - jak dawny "Kalambur" czy STU - doszły w tym do dziwnego mistrzostwa. A wśród ich odkryć znalazło się wiele takich, które pozwoliły nawet na sformułowanie czegoś w rodzaju teorii teatru poezji. Do dziś są aktualne zapiski na ten temat dawnego wrocławianina Włodzimierza Hermana. U niego i innych można przeczytać, że ambitny teatr musi wynaleźć sceniczny ekwiwalent realizowanej poezji. Nie przekład poezji na obrazki rodzajowe lub ilustracje ale - powtarzam - oryginalny ekwiwalent. Reżyser, aktorzy, scenografowie, muzycy muszą dostępnym sobie tworzywem posiłkując się napisanym utworem poetyckim, niejako napisać nowy "wiersz". Inaczej nie ma się co bawić w teatr, raczej poprzestać na porządnej recytacji, która też jest wartościowym sposobem przekazu poezji.
W wypadku realizacji Titkowa sformułowane wyżej postulaty nie zostały spełnione, ani nie zakwestionowano ich słuszności. Co pozostaje widzowi z tego przedstawienia? Mnie utkwiła w pamięci jedynie wrażliwość młodego aktora Roberta Czechowskiego ważniejsza od błędów, które mu się zdarzyły.