Do trzech razy sztuka
Po roku przerwy ożyła Mała Scena toruńskiego teatru, w początkach swego istnienia szumnie reklamowana jako miejsce, w którym prezentowane będą awangardowe sztuki małoobsadowe, adaptacje prozy i utworów poetyckich. Zapowiedzi te - z wielu zapewne powodów - dotąd się nie sprawdzały. Działo się tak przede wszystkim dlatego, że w ubiegłym sezonie przygotowano na Małej Scenie aż dwie premiery, zaś przez prawie cały sezon 1974/75 druga scena teatru była zupełnie niewykorzystana. Dogrywano tu jedynie liczący sobie prawie dwa lata spektakl "Niekochanej". Wreszcie teatr wystąpił z kolejną premierą, która zdaje się wreszcie potwierdzać przyjęte przy tworzeniu tej filialnej placówki założenia.
Przede wszystkim: jest to prapremiera polska sztuki rodzimego dramaturga, niewiele tylko opóźniona w stosunku do prapremiery światowej, jaka odbyła się przed kilkoma miesiącami w Zurychu. Po drugie - "Trzecia pierś" Ireneusza Iredyńskiego jest sztuką świetnie skonstruowaną i napisaną, a co ważniejsze ukazującą skomplikowane problemy współczesne w sposób sugestywny, jednocześnie przewrotny i wieloznaczny. W zamieszczonym w programie teatralnym wywiadzie autor mówi: "piszę ciągle jedną i tę samą sztukę. Warianty jednego dramatu. Wszystkie moje sztuki są o przemocy, takiej czy innej, ale o przemocy. To fascynacja i odraza, zapatrzenie i lęk, wiwisekcja i prześmiewanie, nadzieja i rozpacz..."
Sens tej wypowiedzi sprawdza się w działaniu scenicznym. Podobnie jak w "Jasełkach - moderne" czy w "Żegnaj Judaszu" już od pierwszej sceny mamy do czynienia ze swoistym układem zamkniętym, sytuacją niejako modelową, w której strach rodzi przemoc, zaś pierwsze "usprawiedliwione" zabójstwo rozpoczyna łańcuch gwałtów, prowadzących do stworzenia okrutnej władzy totalitarnej. To pierwsza - najistotniejsza chyba warstwa sztuki Iredyńskiego ukazana poprzez wydarzenia "Trzeciej piersi" w formie wręcz klinicznej. W ramach tego modelu przebiega drugi nurt i znaczeniowy. Prowokacyjna demistyfikacja, kompromitacja bohaterów uwikłanych w ramy "sielankowej" sytuacji początkowej.
Akcja sztuki rozgrywa się w komunie, próbującej stworzyć idealny wzór wspólnoty, o którym tak głośno rozprawiano w końcu lat sześćdziesiątych w Stanach Zjednoczonych. Heroiczna ucieczka do jakiejś "zielonej doliny", w której panować ma naturalna prostota, zaś czynnikiem integrującym może być tylko wspólna chęć "budowy nowego raju" kończy się tragedią. Miejsce dobrowolności zastępuje przymus, zrozumienie zamienia się w strach, pojawiają się prowokacje, zabójstwa, druty kolczaste, uzbrojone straże, każda nieudana próba ucieczki kończy się śmiercią. Nie warto chyba ciągnąć dalej, nikt już się nie łudzi: jesteśmy w koncentracyjnym obozie. Jakże niewiele było trzeba, aby z wyżyn stoczyć się na dno upodlenia. Wystarczył jeden, ten pierwszy odruch zagrożenia.
"Trzecia pierś" nie jest sztuką łatwą dla teatru. Nie ma w niej żadnych lub prawie żadnych, tak lubianych przez aktorów szczegółów obyczajowych, czy obszerniejszych motywacji psychologicznych. Jej niezwykle zwarta konstrukcja nie pozwala na eksperymentowanie na tekście autorskim, na jakieś "oryginalne" reżyserskie pomysły. Trzeba ją przyjąć z całym "dobrodziejstwem inwentarza" i dopiero w tym, co zostało napisane, szukać własnych rozwiązań - myślowych i teatralnych. Tak też postąpił reżyser Eugeniusz Aniszczenko i to działanie stało się zaczątkiem sukcesu. Już w momencie rozpoczęcia spektaklu czujemy się wciągnięci w atmosferę zagrożenia. Iredyński proponuje dla "Trzeciej piersi" dekoracyjny ogród - dżunglę jak z obrazów prymitywistów, gdzie na gałęziach siedzą kolorowe ptaszki. W takiej to umownej scenerii ma rozgrywać się akcja sztuki. Antoni Tośta proponuje nam rozwiązanie inne. Niby wszystko jest tak jak w didaskaliach - drewniane, zbite ze starych skrzynek meble, zarys domu zrobiony z listewek, intensywna zieloność sztywnych, jakby specjalnie "nieprawdziwych" liści. Ale oprócz tego są jeszcze na scenie zwały wypełnionych czymś papierowych worków, przypominających umocnienia okopu. To nie jest żadna "cudowna dolina" szczęśliwej wspólnoty, ale umocnione przed atakami z zewnątrz późniejsze "Centrum Straży". Ten właściwie prosty zabieg stawia z początku znak zapytania nad losami bohaterów sztuki. Wrażenie to pogłębia jeszcze muzyka Jerzego Fatanowskiego.
Aktorsko - bo reżyser skupił się przede wszystkim na pracy z aktorami, na cyzelowaniu szczegółów, podtekstów i niedomówień - jest to przedstawienie na pewno odbiegające od przeciętnej. W trzyosobowej obsadzie wyróżnia się przede wszystkim Tomasz Witt jako współzałożyciel wspólnoty. Tworzy on postać niezwykle konsekwentną, wyrazistą, bez zarzutu operuje środkami aktorskimi, głosem i gestem... Niewiele ustępuje mu Wojciech Nowicki w trudnej roli Jerzego, skonstruowanej bardzo precyzyjnie, bez pustych miejsc, a jednocześnie wymagającej wręcz perfekcyjnych środków wyrazu. Aktorowi udało się większość tych trudności pokonać, co jest tym ważniejsze, że rola ta właściwie nie przystaje do jego warunków. Ewę - przywódczynię wspólnoty, kobietę, która staje się jednocześnie powodem jej rozpadu, gra Maria Makowska, aktorka od roku dopiero występująca na scenie. Długo trzeba by chyba szukać we współczesnej literaturze aby znaleźć trudniejszy debiut. M. Makowska ma sporo wdzięku, doskonałe do tej roli warunki, tworzy wiele scen udanych, ale nie jest jeszcze w stanie z braku techniki w pełni przekazać wieloznaczności tej postaci. Gwoli sprawiedliwości dodajmy jednak, że rola Ewy przerasta możliwości nawet bardziej doświadczonych aktorek.
Stare przysłowie mówi, że do trzech razy sztuka. Może więc właśnie to udane przedstawienie przełamie złą passę Małej Sceny, spowoduje, że będzie ona częściej udostępniana toruńskiej publiczności.