Artykuły

Nie wolno wam o nim szeptać

- Mój debiut to był "Smak miodu" Shelagh Delaney, sztuka wystawiona w 1959 roku w Teatrze Wybrzeże. Reżyserował Konrad Swinarski. Grałem zagubionego młodego geja, który zaprzyjaźnia się z piękną dziewczyną. No ale oczywiście z miłości nici, co ona musi zaakceptować - mówi WŁADYSŁAW KOWALSKI, aktor Teatru Powszechnego w Warszawie.

Grzegorz Sroczyński: Jakieś reakcje? Władysław Kowalski: - Kilka telefonów z wyzwiskami. SMS "wychowałeś pedała". Znajomy mówił, że Telewizja Trwam pokazała ten plakat z komentarzem, że źle wychowałem syna i dlatego został gejem. GS: Boli? WK: - Nie tak bardzo jak myślałem. GD: Pan to zrobił dla Kuby? WK: - Dla siebie. Wyłącznie. Kuba nie ma ze swoim gejostwem najmniejszego problemu. Jest szczęśliwym człowiekiem. Wykonał coming out pięć lat temu i się wyzwolił. A ja - nie do końca. Kiedy zadzwonili z Kampanii przeciwko Homofobii z propozycją, żebym wziął udział w akcji "Rodzice, odważcie się mówić", powiedziałem najpierw "nie". A potem pomyślałem, że to świetna okazja, żeby wyjść ze strefy niedomówienia.

Niedomówienia?

- Wyzwolić się z tego obsesyjnego myślenia, sieci podejrzliwości. Wiedzą? Nie wiedzą? Udają, że nie wiedzą? A może szepczą za moimi plecami? Wydawało mi się, że cała Warszawa w kółko rozmawia o sprawach gejowskich. Kombinowałem, co zrobię, jeśli po nagraniu w radiu albo po próbie w teatrze temat rozmowy zejdzie na przykład na związki partnerskie. Albo jeśli ktoś użyje przy mnie słowa "pedał". Dam w mordę? Krzyknę: "A mój syn też!"? Teraz - kiedy Kampania rozwiesiła plakaty z naszym wspólnym zdjęciem - sprawa jest jasna: Władysław Kowalski ma syna geja i jest z niego dumny.

Kuba... Kubuś... Był dzieckiem niesprawiającym najmniejszych problemów. Musiałem gasić mu światło, bo chciał czytać pół nocy. W podstawówce sam chodził do teatru, nie musiałem namawiać. Potem sam nauczył się japońskiego. Zdolny, mądry, dobry. Jak mogłem nic nie wiedzieć? Nie domyślić się? Nie znałem własnego syna!

Kuba jest do pana podobny?

- Kiedy wybrał studia - sinologię - byłem zadowolony, że będzie robił coś innego niż ja. Skończył ją, ale potem poszedł na reżyserię teatralną. I okazało się, że jest podobny bardziej, niż myślałem. Upór w pracy. To zatracanie się w dążeniu do doskonałości, niedobre i stresujące. Kiedyś grałem Maxa Ernsta w polsko-francuskim filmie. Była tam scena, w której Ernst kończy malować obraz i go podpisuje. Godzinami ćwiczyłem ten podpis z oryginalnym. Wciąż przekonany, że jest zły, nieautentyczny, nie ten. Aż mi ręka puchła.

Bo musi być idealnie?

- Musi. Reżyser w końcu powiedział: "Ladislav, to tylko film!". I powtarzam to teraz Kubie, jak zatraca się, reżyserując swój kolejny spektakl: "Kuba! To tylko teatr!".

Pomaga?

- Nie. Dla nas obu zawsze nie to. Jeszcze nie to. Nie takie.

Pan lubi swój zawód?

- Sam nie wiem. Staremu człowiekowi to zajęcie wydaje się trochę głupawe.

Głupawe?

- Siedzisz w domu i wkuwasz na pamięć tekst jak jakiś uczniak w gimnazjum. Niepoważne. Kiedyś byłem natchniony, tak mnie nauczyli w szkole aktorskiej. Żadna tam rodzina. Tylko TEATR. Wielka SZTUKA. Z wiekiem człowiek trzeźwieje. Od czasu do czasu spotka partnera, wielkiego reżysera - Swinarskiego, Hübnera, Lupę. Ale to są błyski. Na co dzień zostaje rzemiosło. Czasem nudne. Ale trzeba coś robić.

Trzeba?

- Załóżmy, że po 50 latach tkwienia w aktorstwie mówię "nie", "koniec". No i co?

Świat objechać można. Stać pana.

- Języków nie znam, tylko rosyjski, to jeden z moich kompleksów. Kuba zna trzy. A zresztą świat już objechałem - z teatrem. Przedstawienia Krystiana Lupy to ciągła podróż.

No to majsterkowanie. Działka. Albo sportowe auto.

- Też nie. Zawsze grałem i nie mam innych zainteresowań. Nie pamiętam w życiu okresu bez grania, nie było żadnej przerwy w karierze. Próby. Granie. Próby. Granie. Byłem aktorem potrzebnym. Nieustannie potrzebnym. Jak takie solidne narzędzie, brona, pług, grabie.

Brona? Grabie?

- Tak jest na wsi, w świecie konkretu. Zaorałem, skosiłem, zwieźliśmy z tatą do stodoły. To była prawdziwa praca.

Aktorstwo nie?

- Rodzicom nawet nie powiedziałem, że zdaję do akademii teatralnej. Nie zrozumieliby. Polonista mi kupił bilet do Warszawy, napisał na kartce, gdzie się zgłosić, i tyle. Wcześniej w szkole w Iławie uczył mnie recytować wiersze. A szalony nauczyciel astronomii urządzał przedstawienia. W jakieś worki ubierał, jakiegoś Galileusza grałem...

"Jakieś worki". "Jakiś Galileusz". Jakby to było nieważne. Przecież pan to musiał lubić!

- Nie pamiętam. Kazali grać w szkolnych przedstawieniach, to grałem. Kochałem natomiast chemię. Konkretne zajęcie. Chciałem jechać na studia do Kijowa, przygotowywałem się do nich intensywnie. Pamiętam mamę, jak mi zszywa fartuch, bo przy eksperymentach dziury sobie wciąż wypalałem. Może w tej chemii bym coś odkrył.

Ile rodzice mieli ziemi?

- Trzy morgi. Potem po reformie rolnej dostali 17 hektarów kamieni i trzymetrowego ostu. Stracili zdrowie, wyciągając kamień po kamieniu. Ręcznie. Najgorzej wspominam podorywki po żniwach. Trzy razy trzeba było te kamienie zaorać. Brat przed taką robotą uciekł nielegalnie do Niemiec zachodnich. I już został.

A pan w aktorstwo?

- Tak. To też była ucieczka. Z dzieciństwa pamiętam nieustanne: "Władek, chodź, pomożesz!". Bo na wsi zawsze coś było do zrobienia. I nieważne, że jest praca domowa, lekcje. "Chodź, pomożesz". Krowie przecież nie wytłumaczysz, że musi poczekać, bo Władeczek siedzi nad wypracowaniem. Uciekłem, miałem wyrzuty sumienia. Przyjeżdżałem pomagać na żniwa, ostatni raz w czasie kręcenia "Kolumbów". A potem postanowiłem rodziców przenieść pod Warszawę. Za pieniądze z filmu kupiłem im w Jazgarzewie dom z ogrodem. Działka miała dwa tysiące metrów, przekopali ją w dwa tygodnie i na tym skrawku ziemi odtworzyli swoje gospodarstwo w mikroskali. Te pomidory, te ziemniaki... Nigdy potem takich nie jadłem. Były kury, gęsi. I gadanie ojca: "Władek, ziemi trzeba dokupić!". Powtarzał to do śmierci. Dostali po 400 zł emerytury rolniczej, tyle co nic. Ale nic ode mnie nie chcieli, jeszcze pieniądze wciskali. "Nie trzeba ci czego?". Wspaniali ludzie. W nic podłego nieuwikłani.

Wstydził się pan chłopskiego pochodzenia?

- Nigdy. To ich zasługa. Byłem zawsze pełen podziwu dla mamy - jej mądrości i tolerancji.

Opowiedział pan kiedyś Jackowi Szczerbie w "Gazecie" scenę z dzieciństwa. Tę z drewutni. Przerażającą.

- Nasza wieś - Żurawce - leżała kilka kilometrów od obozu zagłady w Bełżcu. Kiedyś do drewutni kolegi schowało się dwóch żydowskich chłopaków. Uciekli z obozu. Błagali o pomoc. Przyszli rodzice kolegi, związali ich i odprowadzili z powrotem. Oto cała scena. Miałem sześć, może siedem lat.

Wiedzieliście, co się tam dzieje?

- Ależ oczywiście! Wiatr roznosił zapach palonych włosów. Mówiło się: "Znowu Żydów palą". Ale za co ich palą? Tego mi nikt nie wytłumaczył. To był nagi fakt. Chłopcy z drewutni, pamiętam to wyraźnie, padli na kolana, błagali, płakali. W końcu zaczęli całować po rękach dorosłych, żeby ich nie odprowadzali. Jeden był taki jasny, w moim wieku...

Pan powiedział w tamtym wywiadzie: "Boże, jakie to szczęście, że mój ociec był wtedy w obozie jenieckim".

- Bo gdyby oni przyszli do naszej drewutni, to wtedy co?Oszczędzona mu była ta decyzja.

Co by zrobił?

- Nie odprowadziłby ich z powrotem. Mocno w to wierzę. Ta wieś była przeklęta. Szli Niemcy na Rosjan. Potem Rosjanie szli za Niemcami. Potem Rosjanie wracali, szły bandy UPA. Wieczna strzelanina, leżące na drodze trupy. Myśmy uciekali pięć, sześć razy. Matka pakowała manatki, brała mnie za rękę i do lasu. Potem polskie wojsko czyściło okolice z band UPA. Bunkry, kryjówki, jakieś dziury w ziemi, do których wrzucali granaty i wyciągali pokawałkowane trupy. Napatrzyłem się. Też na to, jak dziadka kolbami zatłukli Polacy.

Bo był Ukrainiec?

- Nie. Polak był. Niech pan spojrzy (Kowalski rysuje palcem po stoliku): tu był las, tu chałupa dziadka i zaraz obok była szosa kamienna. Ja szedłem tędy. Nagle widzę polskich żołnierzy jadących na gaziku. Są pijani, ryczą, śpiewają, a tu - na górce - muszą zwolnić. Jak spod ziemi pojawiają się ludzie z UPA i zaczynają strzelać, wysiekli wszystkich żołnierzy. Jak to wieś zobaczyła, to zaczęła się pakować i uciekać. Ja pobiegłem do dziadka, już się zmierzchało. "Dziadek, trzeba uciekać". "Nie ma powodu". Do dziś nie wiem, dlaczego został. Za godzinę przyszło wojsko polskie i spaliło całą wieś. Za karę. Dziadkowi strzelili w nogę, a jak się przewrócił, to zatłukli go kolbami.

Pan to widział?

- Przez szpary w drzwiach stodoły. Miałem 11 lat, a doświadczenia emocjonalne dorosłego człowieka. Przydało się na studiach aktorskich. Oni - ci z Krakowa, z Warszawy, z dobrych inteligenckich domów - byli oczytani. Górowali nade mną intelektem. A ja miałem te swoje emocje. Całe studia nadrabiałem. Połykałem książki. "Zbrodnię i karę" przeczytałem od deski do deski, nie wstając z krzesła, bez jednej przerwy. Wiele godzin to trwało. Wstałem i rąbnąłem w dziwnych drgawkach na ziemię ze zmęczenia. Miałem kompleksy i próbowałem się ich pozbyć.

A kiedy pan zaczął czuć, że jest dobry?

- Rektor Jan Kreczmar powiedział mi to w sraczu. "Kolega jest zdolny" - poklepał po ramieniu. Byłem w siódmym niebie, bo takie rzeczy Kreczmar mówił niewielu ludziom. Na drugim roku dostałem stypendium naukowe.

Na studenckiej liście rankingowej które zajmował pan miejsce?

- Gdzieś w czołówce. Razem z Elą Kępińską.

Czyli przyszłą żoną?

- Tak.

Ksywkę pan miał?

- Kajtek. Ryłem dobry w szermierce - to był osobny przedmiot, peleryna, szpada. Wtedy słynnym szermierzem był Wojciech Zabłocki, ciągle wygrywał, cała Polska mówiła na niego Kajtek.

Chłopa pan kiedykolwiek zagrał?

- Nie! I żałuję. Obserwowałem, jak koledzy grali chłopów, i myślałem: "Dlaczego nie ja?". Tę chłopską mentalność łatwo w sobie odnajduję. Pragnienie rzeczy namacalnych, ziemi, kamienia, narzędzia. Dojmujące to jest. Wszystko takie wymierne. Bezpieczne. I coś konkretnego z tego zostaje. A aktorstwo? Ciężko pracuję całe życie, ale gdzie to jest? Dwie godziny spektaklu i wszyscy się rozchodzą.

Coś chyba zostaje.

- Tak. W ludziach. Grałem czasem rzeczy, którymi chyba mówiłem im coś ważnego. Na przykład rolą Andriego w sztuce Maxa Frischa "Andorra".

Andri to żydowski chłopiec.

- No właśnie w tym cała rzecz, że nie żydowski! Wszyscy dookoła zaczynają szeptać, że jest Żydem. W stolarni pracuje, jest coraz lepszy, ale im bardziej się stara, tym bardziej o nim mówią, że Żyd, bo przecież taki sprytny. Dochodzi w końcu do psychicznej egzekucji, Andri jest zaszczuty przez miejscowych antysemitów. A potem ktoś sprawdza, że on jednak nie jest Żydem. Ogłaszają to, ale Andri mówi: "Zaraz, zaraz. Przecież mówiliście, że chodzę jak Żyd, pracuję jak Żyd, jem jak Żyd. Teraz nie umiem inaczej. Ja jestem Żyd!". Pamiętam swoje wzruszenie w tej roli.

Bo?

- Czułem się we własnej skórze trochę nieswojo, jak ten Andri. To pewnie sprawa kompleksów, długo byłem nieśmiały. Nieśmiałość to w moim życiu ciężka przypadłość. Wyjść na środek i mówić wiersz! Ja, chłopskie dziecko, i nagle jakiś Kreczmar, jakiś Bardini oglądają i oceniają. Ta rola miała też dla mnie ważne konsekwencje zawodowe, zostałem po niej Żydem na podobnej zasadzie jak Andri. Przylgnęła do mnie na lata. "Mamy tu rolę Żyda, aha, to Kowalskiego trzeba obsadzić".

To były zresztą udane role. Chłopskie dziecię świetnie grało Żydów.

- Tak wyszło.

I inteligentów. Jurek w "Kolumbach", syn architekta, mądry i oczytany.

- Tak. Inteligent też do mnie przylgnął. Często grałem w sztukach Czechowa rosyjskich zgniłych inteligentów.

Jak się gra inteligenta?

- Głupie pytanie. Nic ma chwytów na taką rolę. Na karykaturę - to owszem. Ważny jest przede wszystkim inteligentny materiał. Tekst. Niekoniecznie trzeba się urodzić w bibliotece i w niej dorastać, żeby grać takie role. Zresztą można nawet być nieinteligentnym. Pamiętam aktorów - matołów pierwszej wody, a grali inteligentów genialnie. I byli wiarygodni.

Pan się uważa za inteligentnego?

- Umiarkowanie. Mam raczej pewien rodzaj doświadczenia życiowego.

W tych inteligenckich rolach często był pan lekko nieobecny, wycofany, taki "do wewnątrz". Bardzo to w panu lubię. Pan to gra?

- Chyba to mam. Cecha osobowości. Niestety, to powoduje, że tłamszę w środku sporo. Odkładam emocje. Lepienie roli to dla mnie zawsze okropna męka, bo bardzo wolno zaskakuję. Czasem dopiero na dwudziestym przedstawieniu jest dobrze. Ale rzeczywiście - role inteligentów, takich skupionych, lekko mrocznych facetów, wychodziły mi łatwiej.

A co trudniej?

- Trudno by mi było zagrać tancerza. I komika. Chociaż radziłem sobie w rolach komediowych. Najlepiej wspominam rolę Podkolesina w "Ożenku" Gogola w reżyserii Andrzeja Domalika. "Wyborcza" bardzo lubiła to przedstawienie i za każdym razem w anonsach drukowaliście takie fajne zdanie, że kto nie widział Podkolesina, to Kowalski mu pokaże. Napawałem się tym, bo odkryłem w sobie strunę komiczną, w którą wcześniej prawie nie uderzałem. Bardini też był tym zaskoczony.

A geja pan grał?

- Zaczynałem od tego. Mój debiut to był "Smak miodu" Shelagh Delaney, sztuka wystawiona w 1959 roku w Teatrze Wybrzeże. Reżyserował Konrad Swinarski. Grałem zagubionego młodego geja, który zaprzyjaźnia się z piękną dziewczyną. No ale oczywiście z miłości nici, co ona musi zaakceptować.

I z czego składa się gej?

- Nie wiem. Można powiedzieć, z czego się składa gołąb pocztowy. W wojsku mówili mi, że z gołębia właściwego i obrączki docelowej.

Pytam, bo w polskim kinie gej się składa z dziwnych, przesadnych gestów.

- "Pokazywanie geja". Tak się to nazywa.

Pedała.

- Tak. Oczywiście, że "pedała". Albo "pederastę". W moim pokoleniu tak mówiono. Parodię łatwo odwalić. Małpowanie kilku gestów, zakładanie nogi na nogę, deformacja mówienia, odginanie paluszka i takie dęte numery. Prawdziwi geje się tak nie zachowują. Ja takich nie widziałem.

To dlaczego tak?

- Bo łatwo w widzach śmiech wzbudzić. Zawsze ten gej śmieszył. Jak ma być na scenie wesoło, to "zrób mi tu pedała".

Pan robił?

- Nie, nigdy. Tym bardziej w "Smaku miodu". Zresztą gdybym próbował, toby mnie Swinarski wyrzucił ze sceny. Kiedy ta piękna dziewczyna próbowała się do mnie zbliżyć, cały drętwiałem, byłem zakłopotany. Grałem zresztą z Elżbietą Kępińską, byliśmy niedługo po ślubie. Po tym przedstawieniu ruszyła akcja - chyba w "Przekroju" - pod hasłem "Kowalscy na okładki".

Że tacy piękni?

- Chyba tak. W szkole teatralnej chciałem zmienić nazwisko, bo koledzy mówili, że tyle tych Kowalskich, nie przebiję się. Ktoś mi wymyślił Darcz. Władysław Darcz. W przedstawieniu dyplomowym wystąpiłem więc jako Darcz. Kazimierz Rudzki bardzo się na to krzywił. Bardini też. Wróciłem do Kowalskiego.

Dziewczyny za Kowalskim szalały?

- Bez przesady.

A ja słyszałem, że miał pan branie.

- Co miałem, przepraszam?

Powodzenie chyba? Zwłaszcza po "Kolumbach".

- Miałem.

I pan korzystał?

- Mało. Traktowałem tę sferę niezwykle poważnie. Zawsze musiałem się zafascynować. Zakochać.

- Zakochiwałem się, nie znając jeszcze obiektu uczuć.

Jak to?

- Kiedyś pojechałem taki rozmarzony na Mazury. Zszedłem nad jezioro. Siedziała tyłem i patrzyła w lustro wody. Słońce zachodziło. "Jezus Maria! To jest to!". Zakochałem się w tej dziewczynie.

Raczej w jej plecach.

- Tak. Bez oglądania reszty.

No ale potem pan podszedł, znany aktor, jakaś gadka i tak dalej. Tak?

- Ależ skąd! W ogóle nie podszedłem. Nieśmiały byłem. Ona gdzieś nieopodal mieszkała i dopiero kilka dni później na siebie wpadliśmy. I już jakoś poszło.

I ognisty romans.

- Co też pan opowiada! Za ręce się trzymaliśmy.

Ha, ha.

- Na spacery chodziliśmy, potworna liczba listów z tego była. Codziennie je pisałem. Pan nie pisze listów? Dziwne. Kręciłem wtedy "Morderca zostawia ślad" - to był ostatni film Zbyszka Cybulskiego. I cały czas byłem w podróży. Samolotem z Wrocławia przylatywałem na przedstawienie do Warszawy, potem w pociąg do Wrocławia, żeby z powrotem zdążyć rano na plan. I w tym pociągu pisałem listy.

Żonaty pan przecież był.

- Nie. Elżbieta była już z Rakowskim. Ta dziewczyna znad jeziora to był taki obiekt idealny. Do kochania, a nie obłapiania. Spotkaliśmy się wiele lat później, mieszka w Paryżu, jest biochemikiem. Robi to, co ja chciałem robić. Kilka lat po rozwodzie związałem się z koleżanką z Teatru Powszechnego Moniką Sołubianką, jesteśmy parą do dziś. Kuba urodził się w 1981 roku, miałem już wtedy 45 lat.

Duże emocje?

- Czekałem w domu na wiadomość ze szpitala, wtedy na porodówki nie wpuszczali. Sąsiadka, która mieszkała w tym samym bloku przy Wilanowskiej, twierdzi, że trzy razy znosiłem dywan, trzepałem i wnosiłem na górę. A ja tego w ogóle nie pamiętam.

Ważne, że syn?

- Tak. To takie chłopskie. "Mam syna!". Ale najwięcej emocji ojcowskich zainwestowałem nie w Kubę, ale w Maćka. Maciek zresztą był pierwszy.

Ale nie pański.

- A czy to ważne? Maciek miał pół roku, był synem Moniki. Jej mąż - kierowca rajdowy Marek Muszyński - zginął w wypadku. Na początku chyba bardziej do małego Maćka chodziłem niż do Moniki. On mnie od razu zaakceptował. Czułem się z tym fantastycznie. Wreszcie byłem czyjś.

Czyjś?

- Brałem wtedy w życiu zakręt. Po rozwodzie pogubiłem się, nie wiedziałem, czego chcę. Miałem opinię trudnego partnera, wymagającego, mało wyrozumiałego, popapranego. Maciek mnie strasznie absorbował. Cieszył się, jak mnie widział. Wyciągał na mój widok ręce. Porządek w życie wprowadzał i jakąś rozsądną hierarchię wartości. A Kuba był drugi. Też bardzo kochany, ale jednak drugi. Ogromne emocje zainwestowałem w Kubę dopiero wtedy, jak się dowiedziałem, że jest gejem.

Jak wam powiedział?

- Na drugim roku studiów postanowił wyjechać na rok na Tajwan. Zastanowiło mnie, że jedzie do Tajpei na tak długo. Okazało się, że potrzebował aż tak dużej odległości, żeby z nami poważnie porozmawiać

Powiedział wam na odległość?

- Tak. Napisał list z Tajpei.

Co dokładnie?

- "Jestem gejem". "Jest pewien, że tak jest". "Jestem też normalnym facetem, który chce mieć szczęśliwe życie". Widać było, że to nie jest egzaltacja. Żadne widzimisię. Napisał, że jeżeli nie zaakceptujemy go takiego, jakim jest, to zostanie tam na stałe. Wiele razy analizowałem później tę sytuację. Może byłem jakimś strasznym homofobem, skoro Kuba potrzebował odległości, żeby to wyznać? Może bał się, że zareaguję agresją?

Próbowałem sobie przypominać, czy zdarzało mi się użyć słowa "pedał", "ciota", kiedy opowiadałem w domu jakieś żarty z teatru. Przecież tak się wtedy mówiło. Przygnębiło mnie, że Kuba musiał się męczyć wobec nas. Że nie powiedział. Że ten wyjazd był ulgą, dopiero tam mógł powiedzieć: jestem wreszcie sobą.

Co odpisaliście?

- Ryczeliśmy jak bobry, potem coś tam wydukaliśmy. Przede wszystkim, żeby jak najszybciej wracał i że to dla nas żaden problem. Jakoś szybko przestało to być tematem rozmów między mną i Moniką. Stało się normalne. Monika zresztą od razu z uśmiechem to przyjęła. Jej reakcja była lepsza od mojej. "No to super! Mamy syna geja!". Ja się głównie martwiłem, że to dla Kuby będzie krzyż pański, że będzie w Polsce takim Żydem jak ten Andri z "Andorry". Będą go obgadywać. Szeptać. Ułożyłem sobie nawet w głowie takie zdanie na zapas: "Nie wolno wam o nim szeptać!".

W pańskiej rodzinnej wsi byli geje?

- No skąd! Odmieńcy byli - to owszem. Ktoś zawsze pełni funkcję wioskowego głupka, u nas po wsi też taki chodził, mama mu chleb dawała. Ale geje? Nic takiego w ogóle nie istniało. Że facet może TO robić z facetem, dowiedziałem się dopiero w szkole teatralnej. "Pedał" - padło o jakimś koledze. Pamiętam też sytuacje nieprzyjemne, że się komuś spodobałem. Raz mnie napastował w pociągu pewien facet.

Jak?

- Pusty przedział. On się dosiadł. To był jakiś urzędnik gminny w wytartym palcie. Rozmawiamy, a on nagle rzuca się i zaczyna całować. Dość prymitywny gej musiał to być. Innym razem Wielki Poeta, który zasiadał w jury konkursu recytatorskiego, zaczepił mnie i zaprosił na obiad. Rozmowa, pytania, czy aktorki lubię bardziej, czy może aktorów...

Obleśne?

- Lepkie. Czułem się nagabywany. Obrzydzenie czułem, w dodatku on wydawał mi się strasznie stary. A przecież co za różnica, czy takie rzeczy mówi ktoś homo, czy hetero? Gdyby zaprosił moją koleżankę z roku i podobnie nagabywał, to też czułaby się z tym źle. Tyle że wtedy nikogo by nie dziwiło, że starszemu facetowi podobają się młode dziewczyny. To by nie była sensacja. A gej ciągle jest sensacją. W środowisku aktorskim było zawsze sporo gejów. Ale aktor gej musiał być dwa razy bardziej zdolny. Jak był niezdolny, nie dawał sobie rady na scenie, to się mówiło: "jeszcze do tego gej!".

Pedał.

- Tak. A jak ktoś hetero sobie nie radził, to po prostu był niezdolny. Bez tego naddatku. Większość gejów, których poznałem w moim zawodzie, to byli ludzie piekielnie zdolni, wnikliwi, wrażliwi. Może to cecha każdej mniejszości. Żeby zaistnieć na równych prawach, trzeba się bardziej zaznaczyć.

Kuba przychodzi do was ze swoim chłopakiem?

- Unikał długo tej sytuacji.

Ale w końcu przyszedł?

- Na obiad. Miły ten jego chłopak. Adam.

I co?

- Jak przyszli pierwszy raz, to starałem się być taki normalny. Aż za bardzo. Jakiś kretyński naddatek tej normalności z siebie wyprodukowałem.

Zagrał pan.

- Zagrałem. Bo bałem się, że jeżeli nie będę taki podwójnie normalny, to będzie odczytane "ojciec homofob". Ale to już jest za mną. Teraz jest naprawdę OK. Często razem przychodzą na obiad.

A co czuje człowiek w pańskim wieku, urodzony w religijnej wsi, kiedy przy wigilijnym stole naprzeciwko siada syn z narzeczonym? Co NAPRAWDĘ czuje?

- Jakby się z czymś jeszcze do końca nie zżył. Patrzę na szczęśliwe dzieci i czuję radość.

***

WŁADYSŁAW KOWALSKI (1936)

zagrał w ponad 200 filmach, m.in. rolę Jerzego w serialu "Kolumbowie", dziennikarza Rafała Kozdronia w serialu "SOS", Jankiela w "Panu Tadeuszu". Jest jednym z aktorów zespołu Krystiana Lupy, grał kardynała Spadoliniego w spektaklu "Wymazywanie", Moritza Meistra w "Na szczytach panuje cisza". Był też wykładowcą w PWST. Obecnie można go oglądać w sztuce "Romantycy" Hanocha Levina w warszawskim Teatrze Dramatycznym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji