Artykuły

Szekspir po raz pierwszy

Bogdan Tosza, absolwent krakowskiej szkoły teatralnej, którą ukończył w 1981 roku. Reżyserował w wielu polskich teatrach, m.in. im. Słowackiego w Krakowie, Nowym w Łodzi oraz w Teatrze Telewizji. W latach 80. i 90. związany z Teatrem Śląskim im. S. Wyspiańskiego w Katowicach, którym od 1992 roku kieruje jako dyrektor naczelny i artystyczny. Pełni funkcję wiceprezesa Stowarzyszenia Dyrektorów Teatrów w Polsce. Jest wykładowcą reżyserii na Uniwersytecie Śląskim.

* Reżyseruje Pan w Lublinie po raz pierwszy. Czy to oznacza, że to miejsce było dla Pana "ziemią całkowicie nie­znaną"?

- Nie mogę powiedzieć, że znam dobrze ostatnie lata lubel­skiego teatru, ale Lublin był zawsze poważnym ośrodkiem tea­tralnym. Ja jeszcze pamiętam czasy Kazimierza Brauna, zaś przypadek, a może i nie przypadek sprawił, że Ignacy Gogolew­ski, jeden z moich poprzedników w Teatrze Śląskim, był rów­nież tutaj dyrektorem. Lublin to znaczące miejsce na teatralnej mapie Polski. I mam tu na myśli nie tylko Teatr Osterwy. Jest przecież Leszek Mądzik, którego sztukę bardzo podziwiam, jest Teatr Provisorium. Wielu znanych aktorów kojarzy się z tym miastem. Zatem Lublin nie był mi całkowicie nieznany.

* Wiemy, że dyrektorskie obowiązki są bardzo absorbują­ce. Jak Pan znalazł czas na pracę w Lublinie?

- Rzeczywiście, w ostatnich 10 latach z powodu rozlicznych zajęć dyrektorskich nie mogłem skorzystać z wielu zaproszeń do reżyserowania w innych teatrach, a spektakle dla telewizji re­alizowałem w czasie wakacji. Więc mogę być tylko wdzięczny, że dyrektor Krzysztof Babicki "zmusił" mnie do wyjazdu z Ka­towic. Dawno nie miałem tak przyjemnego okresu w życiu, gdy mogę się skupić wyłącznie na próbie i nie muszę myśleć o tym, o czym musi myśleć dyrektor teatru. Czerpię przyjemność z te­go, że nie spóźniam się na próby i nikt mnie z nich nie wyciąga - to absolutny komfort.

* Realizuje Pan "Poskromienie złośnicy", czy Szekspir zajmuje jakieś szczególne miejsce w Pańskiej twórczości?

- W twórczości - nie, ale w moim życiu - najważniejsze... To dramaturg, który dla człowieka teatru jest zawsze odniesieniem, marzeniem i wszystkim, co najważniejsze. Szekspir to jest tak czysta materia teatru, że każdy marzy o tym, by zrealizować którąś z jego sztuk. Ja miałem w życiu kilka pięknych przygód z Szekspirem, ale tak trochę "z boku", na przykład byłem na wielu próbach "Hamleta" Konrada Swinarskiego. Szczerze mówiąc, szukałem okazji do realizacji Szekspira i w Lublinie ta­ka się nadarzyła.

* A zatem wcześniej nie realizował Pan jego sztuk?

- Nie, nigdy. W ostatnim sezonie Bartosz Zaczykiewicz zrea­lizował w moim teatrze "Romea i Julię" i w jakiś sposób - nie dlatego, bym był niezadowolony z jego inscenizacji - zazdrości­łem mu, że reżyseruje Szekspira.

* Spośród kilku przekładów wybrał Pan ten najnowszy, Stanisława Barańczaka, ktorego tłumaczenia są różnie oce­niane. Dlaczego właśnie ten?

- Zgadzam się, że nie wszystko w przekładach Barańczaka jest zachwycające. Są jednak dwa powody, że wygrywa on z in­nymi tłumaczami. Po pierwsze: ogromna uroda języka połączo­na z "tuwimowskim" słowotwórstwem. Z Barańczakiem nikt nie może się równać w zabawie słownej; on ją czuje, a teatrowi daje ważne sugestie i rozwiązania. Który z wcześniejszych tłu­maczy potrafił napisać takie zdanie: "Uroda Kasi kosi z nóg i kusi"? Tego nie potrafił przed Barańczakiem nikt. Złożyło się na to jego doświadczenie translatorskie i poetyckie, co dało fan­tastyczną sumę. Drugi powód to współczesna wrażliwość, którą Barańczak potrafi wspaniale wyrazić w emocjach i uczuciach. Jego ekspresja - powiedziałbym - góruje nad wyrozumowaniem Słomczyńskiego, u którego wiele rzeczy jest logiczniejszych, le­piej zanalizowanych, ale jak my to w teatrze - może nieelegancko - nazywamy "nie siedzi w gębie". A w teatrze to kryterium jest decydujące.

* Sztuki Szekspira są realizowane na rozmaite sposoby. W jakim kierunku idzie Pańska inscenizacja?

- To jest swego rodzaju ciekawostka i tu liczę na pewne za­skoczenie. Poprosiłem ostatnio kilka osób - m.in. Krystynę Jandę - by opowiedziały mi, jak się zaczyna "Poskromienie złośni­cy i nikt nie potrafił przypomnieć sobie początku. A jest on ta­ki, że z knajpy zostaje wyrzucony pijany druciarz Okpisz i zasy­pia gdzieś przy drodze. Wracający tamtędy dziedzic wpada na - klasyczny w teatrze - pomysł, by przenieść go do dworu, dopro­wadzić do porządku i wmówić mu, że trwał w stanie śpiączki przez wiele lat, a teraz powrócił do normalności. I to dla niego - który nigdy nie był w teatrze - gra swój spektakl trupa aktorów przybywająca akurat do dworu. I dopiero teraz zaczyna się to, co wszyscy kojarzymy z "Poskromieniem złośnicy". Mamy tu za­tem teatr w teatrze; a właściwie wędrowny teatrzyk, który moż­na spakować do skrzyni. Aktorzy wyciągają kurtynki, które da się szybko zawiesić, wkładają kostiumy i grają. To jest pierwsze założenie mojej inscenizacji. Drugie to utożsamienie Okpisza i Petruchia, bo - jak mi się wydaje - reprezentują taki sam typ osobowości, tyle tylko, że są ukształtowani przez różne kręgi kulturowe. Zatem w obydwu tych rolach obsadziłem Pawła Sanakiewicza, który tworzy dwie zróżnicowane postaci.

* Sanakiewicz ma już w dorobku role Szekspirowskie, ale dla części aktorów, zwłaszcza tych młodszych, jest to pierw­sze spotkanie z tą dramaturgią.

- Szczerze powiedziawszy, nie bardzo się nad tym zastana­wiałem. W "Poskromieniu złośnicy" - jak zwykle u Szekspira - mamy przekrój wszystkich pokoleń. Wszyscy radzimy sobie ja­koś z naszymi "nieumiejętnościami". Mam nadzieję, że te nasze zmagania przyniosą efekt, który widz doceni.

* Czy ma Pan na myśli jakiegoś konkretnego widza?

- Jestem przekonany, że akurat ten utwór Szekspira jest adre­sowany do bardzo szerokiej publiczności. Liczę na to, że w Lu­blinie jej nie zabraknie.

* Z afisza wynika, że przy tej inscenizacji pracowało tyl­ko dwoje realizatorów: Pan i Aleksandra Semenowicz...

- Muszę to uzupełnić. Przemysław Śliwa, zajmujący się ru­chem scenicznym, pojawił się w realizacji dosyć późno i jego nazwisko nie znalazło się na afiszu. Ja - poza reżyserią - zająłem się opracowaniem muzycznym spektaklu. Zgodnie z moją koncepcją inscenizacji, nie będzie w niej specjalnie napisanej muzyki. Wykorzystuję ludową mu­zykę celtycką, brytyjską oraz gitarowe koncerty Vivaldiego. W obydwu przypadkach chodzi mi o postawienie bardzo czytel­nego znaku. Część przedstawienia rozgrywa się bowiem w An­glii, a część w Padwie, takiej jaką wyobrażają sobie ludzie pół­nocy. I tu Vivaldi sprawdza się znakomicie. Z Olą Semenowicz pracuję nie po raz pierwszy, półtora sezo­nu temu w Teatrze Śląskim zrealizowaliśmy "Akropolis" Wy­spiańskiego. Skądinąd wiedziałem, że pracowała z powodze­niem w Teatrze Osterwy, zna więc tutejsze pracownie i jest tutaj bardzo ceniona. Pomogło mi to w oswojeniu się z nieznanym miejscem. A rezultat tej naszej współpracy będzie można zoba­czyć na scenie.

* Dziękujemy za rozmowę.

Wczesna i błaha komedia

W TYM samym mniej więcej czasie (co Szekspirowska wersja - przyp. red.) wystawiana i dru­kowana była anonimowo w Londynie komedia pod identycznym niemal tytułem: "Poskromie­nie pewnej złośnicy" (The Taming of a Shrew) i o identycznej niemal treści. W związku z tym do dziś trwają dyskusje na temat stosunku znanego nam utworu Shakespeare'a do tej siostrzanej komedii, o wiele zresztą słabszej od znanego nam Shakespeare'owskiego tekstu (drukowanego po raz pierw­szy w Folio z r. 1623). Prawda, że i w kanonie Shakespeare'owskim "Poskromienie złośnicy" nie na­leży do arcydzieł, lecz wyższość tej sztuki nad "Poskromieniem pewnej złośnicy" nie ulega wątpliwo­ści. Przypuszcza się zatem, że albo "Poskromienie pewnej złośnicy" jest plagiatem z Shakespeare'a, albo - co prawdopodobniejsze - że Shakespeare opracował dla celów zespołu Burbage'a tę dość pry­mitywną, anonimową komedię, nadając jej znacznie wyższą poetycką i dramatyczną rangę.

JAKKOLWIEK było, w Shakespeare'owskim "Poskromieniu złośnicy" wyraźne są wpływy wło­skiej literackiej commedia erudita, jak również improwizowanej commedia dell`arte z jej charakterystycznymi postaciami, których typowym przedstawicielem jest tutaj podstarzały zalotnik Gremio (pantalone), lecz należą do nich także "wypożyczony" ojciec (pedant), służący (zanni) i in. Cała obsada sztuki sprawia zresztą wrażenie dość konwencjonalnych kukieł, z dwoma jed­nak wspaniałymi wyjątkami: postaciami Katarzyny i Petruchia. Żeby skończyć z wpływami i podobieństwami, dodać jeszcze można, że "Poskromienie" przypomina w pewnym stopniu śre­dniowieczne (...) utwory humorystyczne, bawiące publiczność przeważnie kosztem kobiet. PORÓWNUJĄC z sobą dwie pierwsze komedie (a raczej farsy, krotochwile) w twórczości Sha­kespeare`a, krytycy skłonni są czasem przyznawać nawet wyższość debiutanckiej "Komedii omyłek" nad nieco późniejszym "Poskromieniem". I może należałoby przyznać im słuszność, jeśli idzie o pewne elementy dramaturgicznej struktury, sądzę jednak, że o zdecydowanej wyższości "Poskromienia" świadczą właśnie postaci dwojga protagonistów, niezapomniane zarówno dla czy­telników sztuki, jak i dla tych, którzy kiedykolwiek oglądali perypetie Kasi i Petruchia na scenie.

ZAPEWNE, nie mając jeszcze lat trzydziestu, Shakespeare z młodzieńczą werwą dał tutaj wi­zerunki tej pary nieco przerysowane, rażące nawet - zwłaszcza dawniejszych krytyków - rze­komą brutalnością. Ale jak wiele zależy tutaj od interpretacji aktorskiej! Miałem jeszcze szczęście oglądać w tych rolach Juliusza Osterwę i Hankę Ordonównę. I choć wolę nie wspominać, ile lat od tego czasu minęło, pamiętam dokładnie cudownie żartobliwy dystans, z jakim Osterwa grał Pe­truchia, owo aktorskie "przymrużenie oka", nie mające nic wspólnego z żadnym mizdrzeniem się do publiczności, a przecież dające do poznania, że wszystko to zabawa, że wszystko to na niby, że ani Kasia nie jest taka groźna, ani on sam taki straszny. W tym ujęciu owa "brutalność" Shakespe­are`a jest jedynie dodatkowym akcentem komicznym, zatrącającym o fantastykę i groteskę.

TOTEŻ tylko w ten sposób - jako świetną zabawę - należy odbierać sztukę, nie dopatrując się w niej żadnej "głębi", której np. - co dziwne u słynnego humorysty, choć co prawda i społecznika - doszukiwał się G. B. Shaw, uważając "Poskromienie złośnicy" za "próbę reali­stycznego ukazania usiłowań cynicznego łowcy posagów, pragnącego złamać ducha niewinnej kobiety poniżaniem i głodzeniem jej" (James E. Ruoff). To jasne, że wszelkie tego rodzaju in­terpretacje bezpretensjonalnej farsy są zwyczajnym nonsensem (...).

I JEDEN jeszcze znamienny rys świadczy o tym, do jakiego stopnia "Poskromienie", wbrew swoim Padwom, Weronom itp. (które to miasta Shakespeare zresztą beztrosko umieszcza nad morzem, a ta nonszalancja w traktowaniu geografii pozostanie mu na zawsze), jest komedią elżbietańską. Pisze Leo Salingar: "W jego (Shakespeare`a) komediach miłość zawsze prowa­dzi do małżeństwa, małżeństwa zgodnego z elżbietańskim ideałem swobodnego wyboru odpo­wiedniego partnera i wzajemnej miłości i zaufania (...).

Jest zatem "Poskromienie złośnicy" z pewnością niezbyt dojrzałą, lecz przecież zręczną, machniętą w wesołości ducha może pośpiesznie, odległą jeszcze, ale charakterystyczną zapo­wiedzią późniejszych komediowych arcydzieł, a w brawurowo nakreślonej postaci Kasi dopa­trzyć się można, nie bez słuszności, cech wspólnych o tyleż doskonalszym, wspaniałym krea­cjom Rosalindy czy Violi. I zarówno w "Jak wam się podoba", jak w "Wieczorze Trzech Króli" po­eta owemu "elżbietańskiemu ideałowi" pozostanie wierny (...).

"POSKROMIENIE złośnicy" cieszy się po dzień dzisiejszy dużym powodzeniem na scenach całego świata, także w Polsce należy do najczęściej grywanych sztuk stratfordczyka. Ujem­ną stroną tego powodzenia jest fakt, że traktując tę wczesną - i błahą - komedię dość chyba lek­ceważąco, niektórzy inscenizatorzy - a nawet tłumacze - pozwalają sobie na rozmaite w związ­ku z nią dowcipy. Gdy np. kiedyś w poważnym krakowskim teatrze zainscenizowano "Poskro­mienie" jako zabawę w remizie strażackiej, wzbudziło to we mnie niesmak. Cóż dopiero, gdy kilka lat potem, w samym Stratfordzie nad Avonem, oglądałem tę sztukę ze wstawkami dopi­sanymi (!) przez reżysera! A wydawało mi się, że czasy eksperymentowania z tekstem Shake­speare`a dawno już powinny były minąć i że - przynajmniej na najbardziej do tego powołanych scenach angielskich - można wymagać szczególnego w stosunku do tekstu pietyzmu. Nawet w przypadku błahej, bezpretensjonalnej komedii.

- Juliusz Kydryński (z Posłowia do "Poskromienia złośnicy" w przekładzie Macieja Słomczyńskiego, Wydawnictwo Literackie Kraków 1983 r.)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji