Artykuły

Iskrownik

"Partytury rzeczywistości" w reż. Katarzyny Pawłowskiej i Macieja Adamczyka z Teatru Porywacze Ciał na Scenie Roboczej w Poznaniu. Pisze Joanna Żabnicka w Teatraliach

Najnowsza premiera poznańskiej Sceny Roboczej to spektakl "Partytury rzeczywistości" Teatru Porywacze Ciał. Publiczność poddana niemal dwugodzinnej sesji wysyłania impulsów pozytywnej energii miała okazję doświadczyć tego, jakie natężenie może przybrać sceniczna charyzma wykonawców.

Wprowadzeni do niewielkiej sali widzowie poddani zostają próbie braku światła. Na tylną ścianę sceny rzucana jest cienka linia, która z biegiem czasu wybrzusza się i zaczyna poruszać, tworząc coś w rodzaju zapisu emisji fali, impulsu. Performerzy początkowo znajdują się po obu stronach prostej, potem niekiedy próbują jej fragment skraść, ustawiając się tak, aby umiejscowić linię światła na uniesionych dłoniach lub na twarzy i przybliżając się w stronę publiczności. Te podejścia jednak zawsze kończą się utratą przywłaszczonego impulsu, który powraca na swoje pierwotne miejsce - na ścianę. To swoiste wymykanie towarzyszyć będzie zresztą wszystkim kolejnym odsłonom tego przedstawienia: uciekać będą słowa, niedające oddać istoty rzeczy, wymykać będzie się sens, spójność, czy - jak w ostatniej scenie, w dużej części improwizowanej - pierwotny plan działań.

W kolejnej z odsłon, które, co ważne, akcentowane są całkowitym wyciemnieniem sceny, poddawani jesteśmy sesji na poły terapeutycznej: performerzy na zmianę pojawiają się w punktowym świetle, siedząc na krzesłach umieszczonych po obu bokach sceny i opowiadają zafrasowani lub olśnieni o pewnej energii, czasem o proweniencji kosmicznej, czasem jako o czerpanej z natury. Istotnym w tym ujęciu zdaje się kwestia osobistego doświadczenia owej siły, która sprawia, że oboje - choć mówiący osobno i niezależnie - dają wyraz poczucia przynależności do pewnej wspólnoty.

Po kolejnym wygaszeniu światła sytuacja się zmienia, Porywacze Ciał przenoszą publiczność na plan typowego, niegrzeszącego inteligencją talk-show, który w założeniu ma przybliżać sylwetki "ciekawych ludzi". Naturalnie, w groteskowym ujęciu Pawłowskiej i Adamczyka spotkanie redaktorki i jej gościa przyjmuje formę absurdalnej farsy - choć nie tak znów bardzo odbiegającej od tego, co niestety mamy okazję oglądać na ekranie. Tym, co wybrzmiewa w tej scenie jest z jednej strony nieudolnie skrywany brak istotności (nawet na poziomie anegdotycznym) historii, o której zaproszony próbuje opowiadać; jest to tragikomiczne o tyle, o ile on opowiada właśnie o własnym - choć co do tego nie można mieć pewności - życiu. Temu celebrycie przeszkadza wyświetlana w tle, wycelowana w rozmówców lufa pistoletu, późniejsze stado flamingów także jest mu nie w smak. Tym samym artyści subtelnie zwracają uwagę na świadomość kontekstu, która w dzisiejszych czasach niekiedy jako jedyna tworzyć może pozór medialnej "osobowości". Kulminacyjny moment, kiedy zrozpaczona redaktorka zaczyna kląć i zarzucać mężczyźnie bezsensowność snutej opowieści, doprowadza go do łez. Zaraz po tym obnażeniu widzowie znów wtrącani zostają jednak w mentalny pustostan, bowiem dziennikarka próbuje ukoić cierpienie swojego gościa, zapraszając go do obrządku stukania brzozowymi polanami lub kładzeniu ich na głowie w celu pozbycia się złej i nabrania dobrej energii.

W następnej scenie performerzy przeobrażają się w ślepo zapatrzoną fankę (bo, jak mówi Adamczyk do Pawłowskiej: na bycie groupies jest za stara) oraz muzyka, spełniającego wszystkie stereotypowe wytyczne bycia gwiazdą. Ta męska kreacja przywodzi na myśl postać Gwiazdora Rocka z tomiku poetyckiego Rezydencja surykatek Marty Podgórnik - mający za nic oddanie innych, aktywnie korzystający z różnego rodzaju używek, ma wysokie mniemanie o sobie i jest artystą w najpłytszym tego słowa znaczeniu. Daje zresztą tego dowody, śpiewając na żywo grafomański utwór, do wykonania którego potrzebny jest mu mikrofon, którego sam nie jest już w stanie sobie wziąć. Wyświetlany w tyle kadr przedstawiający luksusowy dom z krzesłem na olbrzymim tarasie dopełnia goryczy tej sytuacji - i nie chodzi tylko o to, że mamy do czynienia z przypadkiem, kiedy bogactwo jest miarą wewnętrznego wydrążenia, żeby nie powiedzieć - skarlenia.

Jednak ten, kto myśli, że Porywacze skupili się jedynie na zasadnej krytyce społecznej, musi nie znać ich podejścia do teatru. Pawłowska i Adamczyk oferują bowiem katalog ludzkich relacji, które wytwarzali według scenariusza, a niejednokrotnie także poza nim. Częste zwracanie się do osoby odpowiedzialnej za nagłośnienie i projekcje, czasem jej strofowanie, także tę "postać" uobecniło w przedstawieniu. Ostatnia scena - jak podpowiadają projekcje - rozgrywa się na plaży, w przestrzeni beztroski, także dlatego, że w znacznej części była ona improwizowana. Zwraca uwagę symetryczność odgrywanych zachowań - oboje performerzy wyciągają zza kulis, choć nie synchronicznie, tak samo zaopatrzone w kanapki i owoce grille, naśladują wzajemnie zachowania towarzyszące zazwyczaj niezobowiązującemu piknikowi. Nie zapominają w tym momencie o obecności publiczności, która po ponad półtorej godzinie siedzenia w dusznym i gorącym pomieszczeniu, zazdrości (czego dowodem był dobrze słyszalny jęk zawodu) performerom dopiero co otwartego piwa.

Tak, jak sugerował obraz inaugurujący spektakl, twórcom Partytur rzeczywistości chodziło o pobudzenie publiczności, wytwarzanie symptomatycznej relacji między wszystkimi ludźmi znajdującymi się w Scenie Roboczej, niezależnie od statusu widza czy performera. To zgoła utopijne założenie udało się, przynajmniej w części, zrealizować dzięki relacyjnemu impulsowi przeskakującemu ze sceny na widownię i odwrotnie. Umiejętne podejście do tematu, wykorzystanie kontekstu i przestrzeni sprawiły, że na premierze zaiskrzyło.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji