Fredro wielkim był
Nie tylko Fredrowski lichwiarz Łatka ma kłopot z tytułowym dożywociem. Widzowie Polskiego mają go z "Dożywociem" wystawionym na inaugurację nowej dyrektury przez Andrzeja Łapickiego.
Dlaczego? Proszę bardzo, opiszę to (bez złych intencji, zwłaszcza że uczuć gorętszych niż pospolita nuda nie doświadczyłam).
Trzecie przedstawienie. Teatr prawie pełen. Mija kwadrans, w dialogu pojawiają się często gęsto znane i ulubione cytaty. Nikt się nie śmieje. Potem trochę, gdy pojawia się Wiesław Gołas w epizodzie oberżysty i z oczami w słup opowiada o balonie i "wysokości... kości... ości..." Potem jeszcze bardziej - dwukrotnie - na widok Twardosza w wykonaniu Ignacego Gogolewskiego, ponurej sztywnej, czarno-białej figury raczej jak z "Doktora Caligari", ekranizacji Dickensa czy filmu o wampirach, niż z Fredry. Choć nic nie mówi, tylko kiwa palcem gadatliwemu Łatce, i tak robi się z tego scena targu w stu procentach godna aplauzu, który otrzymuje.
W ogóle jest jak w operze - po każdym "numerze" reżyser przewidział przerwę na oklaski, które albo się pojawiają, albo nie. Po scenie biega Wojciech Pszoniak w głównej roli. Tak samo rozbiegany był w "Rewizorze", "Ziemi obiecanej", podobne tempo, choć kroczek inny, zastosował w "Garderobianym". Nie ma wyrazistej charakteryzacji, nie jest demoniczny, nie jest nawet groteskowy, mimo typowo farsowych chwytów,jak klepanie się po kieszeniach w bliskiej okolicy rozporka, klaunowate podskoki, plucie lekarstwem na podłogę.
Gwiazdorskiego aktorstwa - a takiego prawdopodobnie wymaga dziś Fredro, aby się przebić przez rampę - właściwie tu nie uświadczysz. Gra się wprawdzie tę sztukę przyzwoicie, dekoracje nie rażą, ale właściwie pozostaje wrażenie, że to jakiś eksperyment poza czasem i przestrzenią. Oklaski są, nawet spore, ale wątpliwości - jeszcze większe. Po co? Dlaczego? Komu i na co? Co aktorzy chcieli zagrać? Co reżyser chciał nam powiedzieć? Może bez sensu jest zadawanie takich pytań, bo popularna odpowiedź a la Pimko zabrzmi: bo Fredro to Fredro i wielkim komediopisarzem był.
Był. Teraz zdarza się jeszcze - mówię za siebie - że bawi mnie w lekturze. W teatrze bywa koszmarną pomyłką, bywa uroczym bibelocikiem, bywa pretekstem do eksperymentów z dykcją, bywa ostrą szkołą przetrwania dla debiutantów po szkole, bywa irytującym w swej brawurze popisem i wyścigiem gwiazd. "Dożywocie" nie pasuje do żadnej z tych kategorii. Jest, a jakby go nie było. Wychodzę. Trochę mi głupio. Oglądam się. Na afiszu Fredro, Łapicki, Pszoniak. Strasznie chciałam zobaczyć to przedstawienie. Zobaczyłam. No i co? no i nic.