Artykuły

Wyprowadzić widza z sali

Żmudne próby, nanoszenie poprawek w partyturach, robienie kosztorysów, załatwianie garderoby i buszowanie po śmietniku. Podglądamy przygotowania WOJTKA BLECHARZA do premiery "Transcryptum" w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej.

Wchodząc do warszawskiego Teatru Wielkiego przez pierwszą portiernią od ulicy Moliera, można spotkać artystów omawiających próby, zobaczyć, jak w bufecie spóźniony obiad kończą soliści polskiego Baletu Narodowego, a z głośnika usłyszeć komunikat inspicjentki o rozpoczynającej się na głównej scenie próbie opery Pawia Szymańskiego "Qudsja Zaher". Kiedy pytam, gdzie można znaleźć Wojtka Blecharza, bezradna portierka rozkłada ręce: "Może być wszędzie. Proszę szukać gdzieś na piątym piętrze, może tam?".

Teatr Wielki to miasto w mieście. Kilometry korytarzy, które nie wiadomo dokąd prowadzą, liczne zakamarki, drzwi i garderoby. Łatwo się tutaj zgubić. Z sal prób dobiegają różne dźwięki, tworząc przyjemny dla ucha hałas. Wojtek schował się na tarasie, skąd rozpościera się widok na lewobrzeżną Warszawę. Korzysta z pierwszych słonecznych dni, których z pewnością brakowało mu po powrocie z Kalifornii, gdzie robi doktorat. Kilkuminutową przerwę poświęca na omówienie partii z perkusistką Magdą Korylasińską Pękalą, która pełni znaczącą rolę w "Transcryptum". Kompozytor dopija ostatni łyk wody i idzie na dalszą część próby. Droga na salę wcale nie jest prosta. Trzeba przejść długim korytarzem, skręcić w lewo, minąć charakteryzatornie i znaleźć kotarę, za którą kryją się małe drzwi, a za nimi schody prowadzące na górę. A potem jeszcze tylko parę kolejnych schodów i korytarzy. Wreszcie wąskie przejście prowadzi do Dużej Malarni.

Tutaj powstają scenografie przedstawień. Spektakularna powierzchnia poza rozmiarem zadziwia również akustyką. "Ta pracownia była zaprojektowana tak, aby malarze znajdujący się na dwóch końcach pracowni nie musieli do siebie krzyczeć - wyjaśnia Wojtek. - Masz dobre buty, z miękką podeszwą. Nie będą robić hałasu. Tutaj dźwięk bardzo się niesie. Ja idę na balkon. Tam akustyka jest najlepsza".

DRUGIE PODEJŚCIE

Na środku malarni stoi fortepian, kilka krzeseł i lampy. Próba w niczym nie przypomina standardowych spotkań z orkiestrą. Jest tylko wokalistka, flecistka i perkusistką. Jak się później okaże, to one będą bohaterkami jednego z najważniejszych fragmentów opery. Posługując się zrozumiałą tylko dla siebie nomenklaturą, ustalają od którego momentu chcą zagrać. Fragment powtarzają kilka razy. Mimo, że to dopiero ich drugie spotkanie, poszczególne partie są już dobrze wyćwiczone. Pozbawiony wibrata, wręcz laserowy głos Anny Radziejewskiej rozbrzmiewa w całej malarni niczym w pudle rezonansowym. Towarzyszą mu pojedyncze dźwięki fletu oraz szmery, które Kasia wydobywa z zawieszonej na metalowej ramie blachy - to lastra, instrument perkusyjny. Artystka na zmianę uderza weń specjalnie zaprojektowanymi pałeczkami albo dłońmi. "A teraz spróbuj może zagrać paznokciami! Będzie lepszy efekt" - krzyczy Wojtek znad równo rozłożonej partytury. Na próżno szukać w niej pięciolinii. Jest za to sporo kółek, kwadratów i pogrubionych linii, typowy zapis muzyki współczesnej.

Co jakiś czas Wojtek pochyla się nad nutami i nanosi uwagi. "Ciągle coś dopisuję, zmieniam dynamikę albo akcenty. Wczoraj przetransponowałem sporo rzeczy. Dziewczyny grały, a ja uznałem, że dany fragment musi być dwie oktawy wyżej. Dzięki temu faktura lepiej oddycha. Komponując przy biurku, mam laboratoryjne warunki i w głowie wszystko dobrze brzmi. Przychodzisz tutaj i słyszysz, że jednak się maże. Dlatego czasami trzeba coś rozjaśnić" - tłumaczy kompozytor. Panie momentami same prowadzą próbę, Blecharz wsłuchuje się w ich uwagi i sugestie. Sam raczej nie przerywa, tylko energicznie rusza głową, jakby chciał zaakcentować poszczęgólne dźwięki opery. "Czasami potrafię być potwornie upierdliwy. Ale raczej staram się nie przerywać muzykom. To dopiero nasza druga próba, a dziewczyny grają bez dyrygentki, więc muszą same wytworzyć między sobą chemię, dobrze się rozumieć. Nie chcę wchodzić w rolę pseudo-dyrygenta, który tłumaczy im, co i jak. Jeśli mam jakieś zastrzeżenia i ewidentnie coś mi nie pasuje, to mówię. Generalnie chciałbym, by dziewczyny same przeszły przez te problemy, bo dzięki temu podczas spektaklu będą trzy razy pewniejsze" - tłumaczy Wojtek.

Atmosfera na próbie jest koleżeńska. Wszyscy zwracają się do siebie po imieniu, skracając dystans, jaki często wytwarza się w relacji między kompozytorem a muzykami. "Wojtek, a te kółka to mam robić tak, jak za pierwszym czy za drugim razem? - pyta perkusistka. "Przepraszam, ale jakie kółka? Nie słyszałem, bo robiłem wam zdjęcie. Tak ładnie stąd wyglądacie. Wybierz te, które są lepsze dla ciebie"

- śmieje się Wojtek, po czym schodzi na dół, aby opowiedzieć artystkom o detalach opery.

STAN DEZORIENTACJI

Opera "Transcryptum" powstała specjalnie dla Teatru Wielkiego - Opery Narodowej w ramach cyklu spotkań z muzyką współczesną. Punktem odniesienia jest trauma jako doświadczenie powracające do świadomości pod postacią wspomnień, halucynacji i koszmarów. Wojtek, nim zabrał się do stworzenia swego dzieła, przeczytał wiele podręczników psychoanalizy. Interesują go procesy, przez jakie przechodzi człowiek w zetknięciu z dramatycznymi przeżyciami. Jednak opera nie ma tradycyjnego libretta. Historia kobiety, której trauma spowodowana stratą bliskiej osoby, jest tylko środkiem wyrazu, nie głównym celem. Opera dzieje się w pięciu różnych przestrzeniach teatru, które zwiedzać będzie pięć grup widzów, w różnej kolejności. Każde miejsce ma wymiar symboliczny i jednocześnie wykorzystuje możliwos'ci akustyczne przestrzeni. Wojtek mówi o swoim dziele, że jest to opera nasłuchiwania. "Cała przestrzeń budynku oddziałuje na wrażliwość i odbiór tego, co się dzieje dookoła - tłumaczy zebranym wokół fortepianu muzykom. - Chcę wyprowadzić widza z sali koncertowej i pokazać mu, że istnieją inne perspektywy słuchania". Mówiąc o poszczególnych częściach i emocjach, jakie mają one wywoływać, często nawiązuje do dzieł artystów wizualnych. Wspomina o słynnej instalacji "Memory" Anisha Kapoora w berlińskim i nowojorskim Guggenheim Museum, i zmysłowym doświadczeniu otchłani, jakie przeżył, wchodząc do środka kontenera Mirosława Bałki w Tate Modern. Często odwiedza galerie sztuki współczesnej, bo - jak mówi - utożsamia się z nią. Artyści wizualni bardzo go inspirują.

Przez dłuższą chwilę Wojtek prowadzi monolog, nikt mu nie przerywa. Spokojnym głosem kreśli obraz każdej sceny, bo jest także reżyserem spektaklu, co w Polsce wciąż jest nowością. Dzięki temu ma swobodę twórczą i nikogo nie musi przekonywać do swojej wizji. Opowiada o czterech tysiącach ręcznie robionych klocków, które zostaną użyte podczas spektakli. Śmieje się, że pracownicy rekwizytorni przeklinają jego pomysł od chwili ukończenia tysięcznego egzemplarza. "To będzie ich trauma" - śmieją się wszyscy. W kilku słowach odpowiada na pytania dotyczące kostiumów autorstwa Ewy Marii Śmigielskiej. Wreszcie odchodzi gdzieś w głąb pomieszczenia i pokazuje, gdzie zostaną zawieszone neony i inne instalacje świetlne. Niektóre elementy mają być widoczne od razu, inne celowo zostaną zamontowane tak, aby zauważył je tylko spostrzegawczy widz. "Nie mam specjalnych oczekiwań wobec odbiorcy. Szanuję każdego widza. Na pewno część ludzi mnie nie zrozumie, ale to nie jest spektakl do rozumienia, tylko próbowania zrozumienia. To rodzaj gry słuchowo-pamięciowej. Widzowie będą chodzić po teatrze i kombinować, wyłapywać poszczególne obrazy i łączyć je ze sobą. Chodzi nie tylko o opowiedzenie historii od a do z, o analizę i przeżycie formy, liczy się także stan dezorientacji widza" - tłumaczy kompozytor ukradkiem spoglądając na zegarek. "Jest 20.50, czyli zostało nam dziesięć minut. Co robimy? - pyta z lekkim uśmiechem. - Nie jestem zwolennikiem kończenia prób wcześniej. Może zagracie początek? Wy zdecydujcie. To wy jesteście szefowe". Głośny śmiech Anny Radzie-jewskiej rozbrzmiewa aż pod kopułę. Dziewczyny siadają na miejscach i grają "fragment drugi". Wojtek zostaje na dole i w skupieniu czeka na ostatnią nutę. "No, dobrze, jest 20.57. Możemy kończyć. Dziękuję wam za dzisiaj. Widzimy się jutro i spróbujemy zrobić przejścia" - dodaje kompozytor. W momencie, gdy muzycy szykują się do wyjścia, Wojtek odbiera telefon i potwierdza dzisiejsze spotkanie. To jeszcze nie koniec dnia młodego kompozytora, nominowanego w 2012 roku do Paszportu "Polityki".

Z SAM DIEGO DO WARSZAWY

Praca nad operą to nie tylko żmudne próby i nanoszenie poprawek w partyturach. Przygotowanie "Transcryptum" wymaga wiele czasu i wysiłku. Kompozytor ma sporo rzeczy na głowie, począwszy od logistyki prób, które odbywają się w miejscach, gdzie zwykle od 9.00 do 17.00 pracują ludzie, a skończywszy na robieniu kosztorysów, kontakcie z muzykami i załatwianiu garderoby. "Dzisiaj z Ewą, scenografką, buszowaliśmy w śmietniku. Z racji tego, że na dole odbywały się jakieś porządki i wyrzucano złom, wygrzebaliśmy trzy blaszane tace z 1965 roku. Będą nam bardzo potrzebne. Tak wygląda życie kompozytora muzyki współczesnej..." - żartuje Wojtek.

Blecharz dzieli życie między dwa domy. Pierwszy ma w Warszawie, drugi w San Diego, gdzie cztery lata temu rozpoczął studia doktoranckie. Wyjazd był wynikiem braku wiary w konserwatywny sposób podejścia do nauczania kompozycji na polskich uczelniach. Artysta chciał rozwijać własny język dźwiękowy i wyjazd do Stanów dał mu taką możliwość. W San Diego zajmuje małe mieszkanie, które jednocześnie jest jego gabinetem. Stoi w nim największy stół z Ikei i to przy nim powstają nowe kompozycje. "Tworzenie przy biurku w niemal laboratoryjnych warunkach jest dla mnie czymś nowym. Jeszcze będąc na studiach, nie umiałem tak pracować. Komponowałem, chodząc po mieście. Przemieszczanie się z miejsca, gdzie mieszkałem, czyli z okolic Placu Zbawiciela, na Akademię Muzyczną było dla mnie twórczym momentem - wspomina artysta. - W San Diego wszyscy mają samochody, nawet ja po roku uległem i zrobiłem prawo jazdy". Wojtek śmieje się, że zawsze gdy wraca ze spokojnego San Diego do Warszawy, czuje się jak w wielkiej metropolii. "Tutaj mam osobny pokój do pracy, bo lubię ciszę. Niestety ostatnio jej nie doświadczam. Mam sąsiada dresiarza, który od rana do nocy słucha na cały regulator hip hopu". Sam na co dzień nie słucha muzyki, bo często odnosi wrażenie, że to, co komponuje, gdzieś już słyszał. Poza tym nie lubi XIX-wiecznej opery, za to otwarcie przyznaje się do słuchania Nicki Minaj czy Beyonce - inspiruje go mocny rytm ich utworów.

Jego kalendarz na najbliższe dwa lata jest już zapełniony. Po premierze "Transcryptum" ma kilka dni oddechu i jedzie do Paryża, gdzie odbędzie się prawykonanie jego utworu na sześć głosów. "Jeszcze dzisiaj po powrocie do domu muszę przysiąść do tej kompozycji. Deadline minął tydzień temu" - przyznaje. We Francji planuje też napisać utwór na dwa fortepiany i dwie perkusje dla zespołu Kwadrofonik, który specjalizuje się w wykonywaniu muzyki współczesnej. Potem wraca do Warszawy i pracuje nad zamówieniem dla Orkiestry z Zakazanego Miasta w Pekinie, gdzie w zeszłym roku był na rezydencji - uczestniczył w warsztatach, poznawał lokalne instrumenty i kulturę. Teraz musi wrócić do Chin, by wytłumaczyć muzykom, co i jak powinni grać. W perspektywie jest też współpraca z norweskim teatr instrumentalnym i Letnie Kursy Muzyki Nowej w Darmstadt. "Czeka mnie dużo pracy... - zawiesza głos. - Na razie skupiam się na tym, co dzieje się tutaj. W sierpniu wracam do San Diego i kończę doktorat. Wszystko gdzieś się zazębia, bo piszę o operze. To ma sens i jest dokumentacją tego, co stanie się wkrótce na warszawskiej scenie" - dodaje Wojtek Blecharz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji