Artykuły

Wycieczka na łąki

Godzina i czterdzieści minut spokojnych, przeźroczystych słów Popiela. Godzina i czterdzieści minut spokojnej, przeźroczystej reżyserii Fabisiaka. Godzina i czterdzieści minut spokojnego, przeźroczystego aktorstwa Japończyków. O spektaklu "Doktor Korczak" japońskiego Himawari Theatre Group pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Na przykład Oświęcim-Brzezinka. Koncentracyjny obóz. Plac lęków. Boisko przerażenia. Łąki ludzi najpierw zmienianych w liczby, a później w dym. Rosła pewność, że liczby chyba nie znają kresu. Dym zdawał się nie mieć końca. Pięć lat trwał taniec tych dwóch nieskończoności. Pięć lat w Oświęcimiu-Brzezince przewalały się masy ciemności. Przez mniej więcej 1830 dni śmiertelnie długich i 1830 nocy śmiesznie krótkich, około 1,5 mln ciał raz na zawsze straciło oddech. Za przyczyną kuli, za przyczyną cyklonu B, za przyczyną zmęczenia nie do ogarnięcia.

Oświęcim-Brzezinka albo Treblinka - boisko przerażenia głównie dla Żydów. Ta sama rozpacz, ale trupów mniej - "tylko" 750 tys. Oświęcim-Brzezinka, Treblinka, jeszcze kilka, kilkanaście innych miejsc. Doprawdy, taki ogrom bólu - a oni, tam, na wyspach bardzo dalekich, pod kwitnącymi wiśniami wybrali akurat ból pojedynczy, ten, a nie inny - ból starego siwego doktora. Dlaczego? Przecież na placach lęków Japończycy tyle "dobra wszelakiego" w trudnej dziedzinie cierpienia mieli do wyboru, a zapragnęli, by Jacek Popiel dla nich napisał, a Aleksander Fabisiak z ich aktorami wyreżyserował opowieść akurat o Januszu Korczaku. Czemu?

Patrzyłem na pierwszą scenę, na postacie odwrócone do mnie plecami, na ciała zmartwiałe, pełne milczenia, rozstawione bezładnie, niczym wielkie głazy na symbolicznym cmentarzu w Treblince, albo jak kamyki z ziemi podniesione i zamiast kwiatów położone na macewach wszystkich żydowskich cmentarzy świata, patrzyłem na ten portret pamiętliwej martwoty - i myślałem o mocach spokojnej pokory Popiela i Fabisiaka. Myślałem o tamtych dzieciach ufnie za Korczakiem idących do gazu i o Iwanie Karamazowie. Tak, o nim, któremu w "Braciach Karamazow" Fiodor Dostojewski kazał o istocie cierpienia dziecka wyrzec zdania straszne.

Od pierwszej sceny przedstawienie "Doktor Korczak" jest spokojnie czyste. I takie pozostaje do końca. Doprawdy - nie ma się czemu dziwić. W końcu nie trzeba być mędrcem, by wiedzieć, że gdy przychodzi skonstruować opowieść o życiu i śmierci pana, który na własne życzenie ruszył ze swymi kruchymi podopiecznymi do Treblinki, poszedł z nimi na ostatni spacer po łąkach ostatnich - to wszystko, co można sensownie uczynić, polega na pokornym opuszczeniu głowy i taktownym powtórzeniu w słowach spokojnych tamtego życia, tamtej walki codziennej o radość dla kruchych ludzi, wreszcie tamtego spaceru finalnego. Tak, wszystko, co wobec tego życia przeszłego uczynić można, to je spokojnie wyszeptać, powtórzyć w opowieści, przypomnieć, uczynić, by na moment była jak ów kamyk na macewie.

I Popiel przypomina. Nie wydziwia dramaturgicznie, nie konstruuje nowych form, nie kleci żadnych zadziwiających metafor, nie ubarwia, nie serwuje artystowskich fatałaszków, nie sili się na odkrycie przed ludzkością całej prawdy o tamtym cierpieniu kruchutkich ludzi i tamtej Korczaka wobec nich wierności. Zwyczajnie, kruchość go kochała, bo on kruchości jasność rozdawał. I jeszcze zwyczajniej - on kruchości w ostatniej wycieczce nie opuścił, bo przecież powiedział płowej kruchości, że to tylko wycieczka, a nie - że już ostatnia. Co tu wyjaśniać, skoro ogrom takiej wierności jest zwyczajnie niezgłębialny? Popiel tylko przypomina. Nie zasłania sobą spraw niepojętych, tak jak i inscenizacyjnymi fanaberiami jakimiś Fabisiak ich również nie zasłania. Oni tylko opowiadają czysto o zdarzeniach nie z tej ziemi, co miały miejsce jak najbardziej na tej ziemi.

Po raz kolejny przypominają tamto życie, już chyba sto razy opisane, przypominają sto razy opisane mroki warszawskiego getta, wreszcie przypominają tamten dobrze znany wagon, do którego pan od codziennych ziaren jasności wprowadził kruchych swych, jakby może rzekł Leśmian, ludzieńków, co już radośnie w duszach piszczeli na myśl o pięknie rychłych łąk... Godzina i czterdzieści minut spokojnych, przeźroczystych słów Popiela. Godzina i czterdzieści minut spokojnej, przeźroczystej reżyserii Fabisiaka. Godzina i czterdzieści minut spokojnego, przeźroczystego aktorstwa Japończyków. W sumie nic wielkiego. Po prostu czas, w którym istota rzeczy nie została spłoszona.

Może sedno tamtych wydarzeń w Treblince na tym polega, że jest sednem nie do wyjaśnienia, że wydarzenia te trzeba przyjąć zwyczajnie, bez dłubania w nich? U Dostojewskiego Iwan mówi do swego brata Aloszy o potworności wszelkiego cierpienia, ale głównie o tym, że gdy gdzieś na świecie ból miażdży dziecko, to wtedy coś szczególnie dziwnego dzieje się z dorosłymi i z Bogiem. Dzieje się z nimi coś specjalnie ciemnego. Może właśnie chęć pamiętania o tej potwornej wyjątkowości skłoniła Japończyków do wybrania akurat niepojętego losu starego doktora i kruchych ludzieńków na niepowtarzalnej wycieczce? W tym też nie ma co dłubać. Zwłaszcza że przypomniane obrazy wystarczają w zupełności. Są znakiem pełnym.

Najpierw głazy na pustej ziemi, kamienie, co są od kwiatów trwalsze, bo nie więdną. Później życie, to mozolne oddzielanie jasności od złych cieni. W finale nieuchronna podróż na łąki bezpowrotne. No i wreszcie to, czym przedstawienie Popiela i Fabisiaka się kończy. Znak ostatni. Znów głazy na pustej ziemi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji