Korowód
Wiedeń sprzed 100 lat, Wiedeń cesarza Franciszka Józefa i kompozytora Jana Straussa; stolica wielkiej monarchii i walca który zawojował Europę. Gniazdo modernistycznej bohemy (do której Schnitzler, autor "Korowodu" się zaliczał!) i symbol maksymalnie konformistycznego mieszczaństwa...
My, krakowianie czujemy sentyment do tego miasta. Nawet dziś często używamy nazwy Galicja, określając położenie geograficzne a nawet swój rodowód kulturowy. Wiedeń jest nam bliski nie tylko dlatego, że znajduje się ledwie 400 km od Krakowa. A wybierając się na "Korowód" możemy stworzyć sobie przyjemny miraż, bo to żartobliwa namiastka starego Wiednia.
Ale przecież tego "Korowodu" zachwalać nie trzeba! Z całą pewnością najskuteczniejszym sposobem czyli pocztą pantoflową rozchodzi się już po Krakowie wieść, że warto obejrzeć tę najnowszą premierę w Teatrze Kameralnym. "Korowód" ma wszelkie dane żeby stać się przebojem sezonu. To wprost wymarzona propozycja na letni, pogodny wieczór, finałowy akcent rozrywkowego dnia (spacer po parku, herbatka w kawiarnianym ogródku, wesołe miasteczko itp.).
Na "Korowodzie" można się świetnie zabawić; jest śmiesznie, efektownie, kolorowo i - co dla wielu widzów nie bez znaczenia - frywolnie ("momenty" są raz po raz). Zwłaszcza gdy ktoś gustuje w operetkach, wodewilach... Stop! Na tym właśnie polega cały dowcip i przewrotna doskonałość tego spektaklu: "Korowód" zrealizowano wprawdzie z niesłychaną dbałością o czystość secesyjnego stylu, ale to bynajmniej nie rekonstrukcja staroci, ku uciesze gawiedzi na widok publiczny wystawiona ("... ależ to panie świntuszyli za tego Franza Josefa!"). W tym lukrowanym bogato zdobionym torciku ukryta jest, zamiast nagiej piękności - rogata bestia z piekła rodem: spektakl Mieczysława Grąbki jest genialną parodią. Kto chce może sobie odbierać "Korowód" wprost, bawiąc się intryżkami i flirtami ("odbiór operetkowy"), albo przemądrzale, porównując (nie bez racji) Schnitzlerowską krytykę mieszczaństwa z robotą naszej Zapolskiej ("odbiór ambitny"). Można wreszcie zanurzywszy się w rozkosznej, niedorzecznej paplaninie ("odbiór odlotowy") chichotać razem z reżyserem, który cienkim piórkiem dopisuje w tekście sztuki cudzysłowy i - posłużę się może nie do końca precyzyjną, ale obrazową przenośnią - ...dorysowuje korowodowym sylwetko wąsy...
Wyreżyserowane przed 4 laty przez Mieczysława Grąbkę "Zwierzenia clowna" do dziś nie schodzą z afisza (to chyba jedyna sztuka w aktualnym repertuarze krakowskich teatrów o tak długiej żywotności). A jego "Korowód" ma wszelkie szanse zdobycia, równie dużej popularności. I to wcale nie dzięki "momentom"! To po prostu bardzo dobry technicznie i artystycznie wyrób: dobrze stymulująca klimat muzyka (walce Straussa); aktorzy z brawurową lekkością "bawiący się" tekstem - płakałam je śmiechu podczas rendez-vous Poety (Jerzy Stuhr) i Słodkiej Dziewuszki (Anna Dymna); wspaniała scenografia! Inwencja reżysera i współpracującego z nim scenografa godna jest szczególnych wyrazów uznania. Rzadko spotyka się dekoracje tak bogate w detale, dalekie od łatwej umowności, a przy tym tak funkcjonalne (ośmiokrotna całkowita zmiana planu przeprowadzona błyskawicznie, przy odsłoniętej kurtynie!). No i te wszystkie żarty "poukrywane" w rekwizytach, a będące pointami poszczególnych scenek... Nie, nic więcej nie mogę powiedzieć, bo zepsuję całą zabawę na "Korowodzie", na który - jestem pewna - walić będą tłumy!