Artykuły

Naiwni, wierzyliśmy proroctwom

BEZ PRZESADY, panowie, bez przesady, jak mówią politycy i obrońcy racji stanu. Bez "entuzjazmu i egzaltacji", jak powiadał zacny Iiberał Kazimierz Brodziński. "Ararat" nie jest komedią aż "filozoficzną" i tak dalece "wielodenną", jak głoszą entuzja­ści, zmęczeni do ostatka sztam­pa "obyczajówek", drążących "życie" na głębokość dwóch palców. Wystarczy jednak, że budowany jest na zasadzie jakiejś metafory - nie "głę­binowej" znaczeniowo, nie olśniewającej przecież i nie rewelacyjnej; wystarczy, że mówi o czymś poprzez coś, że jakiejś reszty nie dopowiada, że dostarcza widzowi zabawy i satysfakcji jakoś najelementarniej dwustopniowej - na drugim stopniu płynącej jednak z refleksji, z przyjemności samodzielnego rozwijania i przenoszenia pewnych skrótów i znaków zastępczych, konkre­tyzowania narzucających się uogólnień, dość prostych zresz­tą i łatwych. To wiele, mimo wszystko, to nawet bardzo wie­le. Na tle przygnębiającej sza­rzyzny wciąż jeszcze nie wy­rugowanych ze szczętem głupawych komedii i pozornych dramatów, na tle szlafmycowatej psychologii i chybionych często poszukiwań repertuarowych - "Ararat" jest, a przy-najmniej może być w teatrze łykiem świeżego powietrza, może być przedstawieniem, na które, sadowiąc się w krześle, spojrzymy jaśniej, bystrzej, uważniej, bez znużenia i otępiałego już zniecierpliwienia, a z nadzieją. To na pewno duża szansa dla teatru.

"Ararat" ma doskonały dru­gi akt - pokaz dramaturgii wysokiej klasy. Technicznie zresztą całość jest tak płynna (odwykliśmy od tej płynności w ostatnich latach), że gruntowniejsze prześledzenie szczegółów konstrukcyjnych (nie tu oczywiście miejsce na to) mo­że przynieść wiele satysfakcji krytykowi, a rzetelną porcję doświadczeń legionowi mło­dych dramaturgów. Ale drugi akt jest mocny co się zowie - napięły, zwarty, dynamicz­ny, treściwy. Spór o władzę i przyszłe panowanie, rózgorzały między trzema synami Noacha na arce, w przeddzień lądowania, narasta ze sceny na scenę z niekłamanym drama­tyzmem, jawnie i sugestywnie rzutuje się na współczesność, przydaje akcji tempa i nerwu, rozpala się i pomyka coraz szybciej - aż do kończącej akt niezmiernie celnej (w tek­ście!) sceny, przywołującej bez mała - w nawiasie podskórnej ironii i groteski - kata­stroficzny obraz na miarę ja­kiejś kieszonkowej apokalipsy.

Ten dramatyczny wierzchołek sztuki jest jednak o tyle przed­wczesny, że trzeci akt - wy­łączając samo zakończenie - może być już tylko bladym, rozwodnionym powtórzeniem drugiego. Teraz biorą zdecy­dowane górę żywioł ściśle rozrywkowy i pospolita "obyczajówka", dyskontujące w ła­twy sposób nie za wielki ka­pitał przesłanek intelektual­nych nagromadzony poprzed­nio. Cały ten akt jest niemal tylko opóźnianiem zakończe­nia, na które przecież warto zaczekać. Trzej bracia, wciąż jeszcze gotowi skoczyć sobie do gardzieli o panowanie nad wymarłym, zatopionym świa­tem, załamują się na widok ruin rodzinnego miasta Ararat. Morał - przynajmniej ten bez­sporny i leżący na wierzchu, w pierwszej warstwie - nie jest aż tak bardzo skompliko­wany: bawcie się ostatecznie jak sobie chcecie, tylko nie niszczcie świata, bo gra nie warte świeczki.

Jest to nie tyle teza, ile ostrzeżenie, nie tyle program, ile memento, nie tyle system prawd i argumentów, ile głos rozsądku nieco ironicznego obserwatora, który, patrząc z ukosa, dochodzi do wniosku, że cała ta "dziwna zabawa" zapewne nie ma sensu. Oczy­wiście, w grę wchodzi i ra­sizm i walka klas, i wyzysk, i rewolucja (cały potop oka­zuje się spowodowany aktem rozpaczy głodującego plemie­nia Kainitów), i nie są to by­najmniej wielkości, które moż­na by w rachunku pominąć, ale przed zniszczeniem tego nikczemnego świata (który ma przecież, mniam, mniam, swo­je uroki) i powyrzynaniem się do cna - warto się chwilę zastanowić.

Teatr wrocławski potraktował tę zabawę - nie nazbyt prze­cież złożoną, ale i nie jedno­znaczną - jak najbardziej do­słownie, nie wychodząc poza wierzchnią warstwę tekstu. Re­żyseria Artura Młodnickiego, sprawna i pomysłowa w sytua­cyjnym i ruchowym rozwiązy­waniu scen, wykazała zupełny brak koncepcji interpretacyjnej. Miast bawić się razem z pu­blicznością podawaniem dialo­gów i wyławianiem refleksów znaczeniowych, usiłowali akto­rzy - jedni mniej inni więcej - "przeżywać" i psychologizować, grali na "ekspresję" i autentyzm odruchów. By przekonać widza jak dalece pasa­żerowie arki przerażeni są wi­dokiem ruin Araratu, kazano się aktorom ustawić przy wy­imaginowanym oknie twarzą do widowni (nie na tym prze­cież polega "nowoczesność i nie przypadkowo scenopis au­torski wyznacza to okno na przeciwległej do widowni ścia­nie) i w pełnym świetle punk­towego reflektora grać "prze­rażenie" - aż po wpychanie pięści w usta.

Powierzchownośc ujęcia i dosłowność interpretacji zacią­żyły szczególnie nad sceną końcową. Reżyser i zespół uwierzyli autorowi, że w istocie skruszeni synowie Noacha rzu­cą się sobie na szyje i będą się odtąd miłować po brater­sku. To "świerszczykowate" ży­we "kochajmy się", jakie ukształtowano zakończenie wrocławskiego "Araratu", rozczula i żenuje naiwnością. Nie jest to wszakże naiwność autora.

Dosłownościom interpretacji zdaje się sekundować w pew­nych szczegółach nawet sceno­grafia Jadwigi Przeradzkiej, w całości zresztą udana (zwłasz­cza dobry pomysł z masztem), a zazwyczaj tak daleka od weryzmu. Po co jednak te wy­malowane "jak żywe" i rusza­jące się dla oznaczenia wiatru chmurki za oknem, wiodącym na pokład? Czy może miał to być w założeniu dowcip - taka "umowność" na odwrót? Jeśli tak, to wyznaję w po­korze ducha, że ten dowcip do mnie nie dotarł.

Tyle przykrych słów pod adresem teatru, a przecież był to jeszcze najciekawszy i najprzyjemniejszy w bieżą­cym sezonie wieczór Pań­stwowych Teatrów Dramatycz­nych we Wrocławiu. Jego największa atrakcja - poza sztuką oczywiście - to ko­stiumy (raz jeszcze pani Przeradzka). Poza tym z przy­jemnością po długiej przer­wie oglądałem Łucję Burzyń­ską - bardzo spokojną, roz­sądną, w miarę naiwną i cie­pło kochającą "dzikuskę". Obok niej stosunkowo najbliż­szy właściwemu stylowi sztu­ki był Juliusz Berger jako Szem (niepotrzebnie kazano mu się czołgać po scenie w momencie handlu z Jafetem o królestwo i żonę). Panie Szumańska i Korycka (Machmada i Para) dały pokaz do­brego aktorskiego rzemiosła, w dość tradycyjnej jednak konwencji obyczajowej komedii, Mieczysław Łoza natomiast bardzo przedramatyzował i wyjaskrawił swego Jafeta, co zresztą nie było łatwe do uniknięcia. Piotr Kurowki (Cham), a zwłaszcza Włady­sław Dewoyno (Noach) nie zdołali mnie przekonać do swych kreacji.

Bądź jak bądź, jeden "Ararat" więcej czyni dla reedu­kacji i teatru i widza, niż ca­łe sezony karmione "Tytoniowymi drogami" i "Latami w Nohant", a nawet takimi po­kazami Shawa dla ubogich, jak ów, którym uraczono nas na premierze w wieczór syl­westrowa. Bawmy się tedy "Araratem" i czekajmy jesz­cze - nie od razu Wrocław odbudowany.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji