Wedekind z epilogiem
Nadtwórczość na plakacie Zbigniewa Januszewskiego do gorzowskiego przedstawienia "Przebudzenia wiosny" odczytałem jako świadome zamierzenie artystyczne. Tym bardziej, że całość plakatu oddaje nastrój ekspresjonistycznego niepokoju. W czasie spektaklu przekonałem się, że dopisywanie nowych treści jest swego rodzaju najłatwiej uchwytnym symptomem w pracy autorów scenicznego "Przebudzenia wiosny" w Gorzowie Wielkopolskim.
Sto pięćdziesiąt minut trwa na dużej scenie "dziecięca tragedia" Franka Wedekinda w przekładzie Izabelli E. Kosedy. Napisana w 1891 r. sztuka o problemach dojrzewania seksualnego, w kontekście konfliktu między uczuciem jednostki a obowiązującą moralnością oskarżająca burżuazyjną pruderię, dla Andrzeja Rozhina stała się pretekstem do podjęcia tematu historycznego, daleko wychodzącego poza ramy dramatu prekursora ekspresjonizmu: od postawy immoralnej do działania faszystowskiego.
Ten zamysł reżyserski od samego początku wydarzeń scenicznych łatwy był do odczytania poprzez scenografię Izabelli Gustowskiej i Wojciecha Mullera, którzy przestrzeń zapełnili klatkami zbudowanymi z wysokich drucianych płaszczyzn, dzieląc nimi społeczność na kształtującą (świat dorosłych) i podlegającą temu procesowi (świat dziecięcy) lub jeszcze inaczej: na społeczność zdeformowaną przez obowiązujące zasady moralne i społeczność deformowaną wbrew jej naturze, ponoszącą wszystkie tragiczne konsekwencje buntu i pragnienia życia zgodnie z prawami natury. Autorzy spektaklu nie poprzestali na tym; scenę zmienili w więzienie, ludzie pilnowani przez Zamaskowanego Pana - Nietzscheańskiego nadczłowieka - w epilogu idą w rytm faszystowskiego marsza, a na ekranie pojawiają się głowy nazistowskich przywódców, zwarte kolumny, grupy manifestujących.
W realizacji Rozhina moralne zakłamanie wiedzie do katastrofy nie tylko jednostki, ale i całe społeczeństwo, ludzkość. I jest w tym tyle historycznej prawdy, co dowolności reżyserskiej w interpretowaniu Wedekinda.
Idąc tropem Rozhina, jeśli "Przebudzenie wiosny" kończy się faszyzmem, to "Faust" powinien zakończyć się komunizmem i wywód ten nie byłby wcale trudny do przeprowadzenia. Nie sądzę jednak, by tego rodzaju spekulacja myślowa zasługiwała na wyróżnienie i szkoda, że kierownik literacki w porę nie ostrzegł reżysera przed nadmiarem inwencji twórczej, tym bardziej że - analogicznie do plakatu przedstawienia - całość bez tej nadtwórczej działalności godna jest uznania.
Z przyciężkiego dramatu, nużącego nadmiarem słów w jednej tonacji, Rozhin zrobił utwór do oglądania i przeżywania. Na scenie pojawia się ponad dwadzieścia postaci, zróżnicowanych gestem, mimiką, ubiorem, sposobem poruszania się na scenie. W ich konstruowaniu widać wielki kreatorski wysiłek, wspaniałą reżyserską pasję, dzięki której tworzy się zespół czuły na wszystkie środki scenicznej gry. Krzyk rozpaczy i cisza wypełniona oczekiwaniem, młodzieńczy ruch i starcze podreptywanie, samotna bezradność dziewczyny i stadne wyczekiwanie dorosłych - te i inne obrazy o wartościach antynomicznych zostały skonstruowane bardzo precyzyjnie, z dużą dozą wnikliwości w interpretacji estetycznych założeń autora ekspresjonistycznego dramatu.
Operowanie na scenie czernią, szarością, brązem i nagle z całą ostrością kontrastu pojawiającą się bielą, czy ukazanie dziewczęcej nagości na tle ludzi wciśniętych w garnitury, mundury, ascetyczne suknie - wskazują na dobre związki sztuki Rozhina z malarskością.
Niestety, zdaniem Rozhina, wartości te nie uzasadniły w pełni wystawienia "Przebudzenia wiosny", więc dopisał Wedekindowi epilog, zbyteczny bo fałszujący wymowę ideową utworu.