Samobójca
Chyba każdy polski reżyser po obejrzeniu "Samobójcy" Erdmana, a wcześniej "Starego portfela", 2 widowisk telewizyjnych w reżyserii Kazimierza Kutza odczuwa (lub powinien) "kutzzenjammer". Same "Opowieści Hollywoodu" niejednemu dałyby powód do chwały na długie lata, a tu proszę! - następny taki "pasztet", kompletnie rożny w stylu (więc nie ma mowy o naśladownictwie) i bezwstydnie, porywająco udany!
Obydwa tak różne przedstawienia mocno mnie obeszły - choć każde ma zupełnie inny charakter, temat, konwencję, w ostatecznej wymowie łączą się dość ściśle. "STARY PORTFEL", kilkuletni "półkownik" zabrzmiał nie tylko jak potwornie gorzkie, wręcz elegijne podsumowanie cyklu filmów Kazimierza Kutza o Śląsku. Filmów pięknych, poetyckich, tak patriotycznych w wymowie... Przypomina się to powiedzenie, że "Mazurom i Ślązakom sam Bismarck nie dał rady. I Hitler też nie, ale nasze kochane państwo ludowe poradziło sobie w trymiga!"
Ten pierwszy spektakl w warstwie estetycznej mógł nieraz drażnić (natrętnie pozytywny sekretarz!), ale autentyzm opowiedzianej historii był porażający - i na poziomie realiów codziennych i ostatecznej wymowy przedstawienia.
"Samobójca" Erdmana natomiast był fajerwerkiem reżyserskich i aktorskich możliwości telewizyjnego warsztatu.
Z początku obawiałem się nawet czy "wyjdzie" to wszystko o czym mówił w swoim słowie wstępnym do "Samobójcy" Andrzej Drawicz. Ten wielki znawca i miłośnik literatury "do niedawna zakazanej" wpisał w spektakl Kutza bardzo głęboką interpretację. Wielki dramat niespełnienia autora dramatu i w ogóle każdego twórcy, ubezwłasnowolnionego społeczeństwa, skręcającego się w poczuciu degradacji, bezsiły i beznadziei... Obawiałem się - bo spektakl był "za dobrze" zrobiony! To wszystko, co działo się na ekranie było tak malownicze, dowcipne, "kaloryczne" artystycznie (określenie Meyerholda), że oglądało się z zainteresowaniem i lekkością jakby zabójczą dla przewidywanego celu spektaklu. Ale Kazimierz Kutz, jak wielki dyrygent, tak rozłożył napięcie i efekty tej symfonii ról i ujęć, że wszystko co najważniejsze, najtragiczniejsze padło w znakomicie przygotowanym przez całość spektaklu finale. Sceny uczty, prawie-stypy i prawie-pogrzebu! Każdy kadr, ujęcie eksplodowało pointą, mistrzowskie zdania Erdmana były podawane z kongenialnym wyczuciem efektu aktorskiego, reżyserskiego i jakiego jaszcze chcecie! "Sienia Podsiekalnikow: "Co mi dała nasza rzeczywistość? Absolutnie nic...""...Kto jest winien? Winni są kierujący towarzysze!"...
Wszystko - aktorzy, reżyseria, genialnie wyważona plastyka i sposób "komentowania" akcji przez muzykę - służyło "wnętrzu" przedstawienia. Temu co niewidzialną ręką łapie widza za frak i trzepie po pysku mówiąc bez żadnych ogródek prawdę.
Rola Janusza Gajosa, to temat na odrębne studium o stylu współczesnego aktorstwa, wyczucia kamery, przeplatania humoru i przejmującego tragizmu z kabaretową karykaturą. W ogóle strona aktorska zadziwia odkrywczością w konstruowaniu postaci. Np. Jerzy Trela odszedł kompletnie od swojego typowego tonu "bohaterskiego tenora" (echo Konrada) i delikatnym, jakby lekko zniewieściałym głosem zagrał hm... przerafinowanego, podupadłego intelektualistę w za kusym, wyliniałym paletku, ale z pretensjami do "ubermenscha", duchowego ojca narodu. Podobnych odkryć aktorskich bez śladu profesjonalnego komunału jest więcej!
Ale najważniejsza była nie ta warsztatowa perfekcja, znakomita forma. "Samobójca" Erdmana w reżyserii Kazimierza Kutza to po gogolowsku śmieszna i jednocześnie okrutnie prawdziwa karykatura. Śmialiśmy się z siebie samych, oglądając tę "pustawą i nawet szkodliwą sztukę". Bo tak ją skwitował przed prawie sześćdziesięciu laty pewien modny obecnie facet z sumiastym wąsem... Ale - jak chce Mikołaj Erdman - "Życie staje się lżejsze, jeżeli się powie, że jest ciężkie". Ano, jest, jest..