Śluby panieńskie
Takiego Fredry już chyba nie będzie w polskim teatrze. Półtora roku temu "Ślubami" Andrzej Łapicki żegnał się ze sceną w 50-lecie rozpoczęcia swojej kariery, którą w dużej części poświęcił komediom Hrabiego. Było to pożegnanie epoki kunsztownie mówionego wiersza, średniówki i krótkiego e, finezyjnego dowcipu i przybierania efektownych póz na kanapach. Takie były jubileuszowe "Śluby panieńskie" z warszawskiego Teatru Powszechnego - pastelowe i lekko staroświeckie, jak dekoracje Łucji Kossakowskiej. Trudny rodzaj humoru dla widza karmionego programami w stylu "Śmiechu warte".
Mam nadzieję, że z tej pięknej lekcji wiele zapamiętają młodzi aktorzy warszawscy, którzy z sercem i talentem towarzyszyli Łapickiemu w tej podróży w przeszłość teatru, inaczej tradycja zaginie. Pretensję mam tylko do realizatorów telewizyjnych, którzy filmując spektakl na scenie prawdziwego teatru kazali grać aktorom do pustych foteli i dopiero przy oklaskach pokazali nam publiczność. Komedia przed pustą widownią - czy może być coś bardziej smutnego?