Artykuły

Dlaczego Wrocław potraktował Annę German po macoszemu?

O tym, że Anna German mieszkała przez wiele lat we Wrocławiu, przypomina dziś tylko tabliczka na kamienicy przy ul. Trzebnickiej, która pojawiła się tam zaledwie rok temu. Rosyjski serial w reżyserii Waldemara Krzystka spowodował wielki come back twórczości artystki. Ale sprowokował też pytania - czy tych wrocławskich pamiątek nie jest za mało. I gdzie ich szukać? - pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Zbigniew Jędrychowski, teatrolog, przedstawia się jako "germanista" - specjalista w dziedzinie życia i twórczości Anny German. Zakochany w jej głosie i piosenkach od dziecka, jest przekonany, że artystce należy się ulica we Wrocławiu. Ma nadzieję, że wywołany przez serial renesans popularności sprawi, że koncert z jej utworami pojawi się na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej.

Kilka lat temu śpiewano tam utwory Ewy Demarczyk, która była nazywana czarnym aniołem polskiej piosenki. Dlaczego nie miałby się tam więc pojawić anioł biały, nazywany też największym elfem świata, tym bardziej że z Wrocławiem był związany?

Te pytania nie są bynajmniej bezzasadne - imię German noszą asteroida krążąca wokół Słońca, między Marsem a Jowiszem, główna ulica w mieście Urgencz, gdzie artystka przyszła na świat, zielonogórski amfiteatr i festiwal Tańczące Eurydyki, szkoła muzyczna w Białymstoku i gwiazda w moskiewskiej Alei Sław.

Na tym tle wydaje się, że Wrocław pieśniarkę potraktował po macoszemu. A zaczął się nią na powrót interesować dopiero, kiedy po latach znów odkryli ją Rosjanie, realizując o niej serial (alibi daje nam jedynie wrocławskie nazwisko reżysera). Po emisji w Rosji odniósł spektakularny sukces na polskich ekranach, gromadząc przez dziesięć tygodni co sobota ponad sześć milionów telewidzów. W tym z pewnością wielu wrocławian. Część z nich może zainteresować spacer śladami pieśniarki. Oto propozycja takiej trasy.

Trzebnicka 5

To tutaj Anna German mieszkała z rodziną przez kilkanaście lat. W 1946 roku razem z mamą i babcią trafiły do Nowej Rudy, a trzy lata później - do Wrocławia. Zamieszkały najpierw w kamienicy na rogu Ołbińskiej i Słowiańskiej, gdzie zajmowały maleńkie, jednopokojowe mieszkanie, zawalone po sufit książkami. Kiedy Ania miała coś rysować czy malować, robiła to na leżąco, na podłodze. Dlatego wychowawczyni Ani stawiała ją za przykład innym uczniom, podkreślając, że chociaż uczennica żyje w trudnych warunkach, a w jej mieszkaniu nie można nawet rozłożyć stołu, to jednak zawsze jest przygotowana.

Potem rodzina przeniosła się do nieco większego mieszkania przy ul. Trzebnickiej 5/15. Podobnie jak tysiące innych przesiedleńców ze Wschodu - w ich przypadku jednak był to Wschód dalszy od polskich Kresów. Anna przyszła na świat w 1936 roku w Urgenczu w Uzbekistanie, jako córka Eugeniusza Germana, o polsko-niemieckich korzeniach, i Irmy Martens, której rodzina wywodziła się od holenderskich menonitów. Miała dwa lata, kiedy jej ojciec został aresztowany przez NKWD za szpiegostwo i rozstrzelany.

Kto oglądał serial Waldemara Krzystka, zapamiętał kołchozową wrocławską kwaterę, niesamowicie zatłoczoną, w której wszyscy o wszystkich wiedzą wszystko (albo tak im się przynajmniej wydaje) i gdzie awantury o skradzione mydło są na porządku dziennym - rodzina German miała tam zajmować jeden pokój. W rzeczywistości miała do dyspozycji osobne mieszkanie - małe i skromne, co prawda, ale niezależne.

Sąsiedzi nie przypominali też w niczym wścibskich bab w papilotach, które tłoczą się w serialowej kuchni i korytarzu. Połączeni wspólnym losem repatriantów czasem zapraszali Anię, jej mamę i babcię na niedzielne obiady, z ziemniakami, kołdunami, kiszonymi ogórkami w menu. I wspólnym śpiewaniem. Pewnie to na Trzebnickiej babcia uczyła Annę gotować uzbecki płow, danie, którym artystka karmiła później przyjaciół.

Liceum Ogólnokształcące nr VIII

Do tej szkoły chodziła Anna German. Liceum nie mieściło się - jak dziś - przy ulicy Zaporoskiej, dokąd przeniesiono je w 1986 roku, ale na Trzebnickiej 42. Szkoła wyróżniała się wymaganiami stawianymi przez przedwojennych nauczycieli i bardzo wysokim poziomem.

- Ania była samotnicą, miała kompleks na punkcie swojego wzrostu, ale była wyjątkowo zdolna - wspomina dawna szkolna koleżanka Anny German. - Sporo chorowała, w szkole opuszczała dużo godzin. Było jej ciężko, chociaż starała się nadrabiać zaległości. Pamiętam też, że pięknie rysowała.

To ze względu na te problemy w połowie dziewiątej klasy, dwa i pół roku przed maturą, przeniosła się do Liceum Ogólnokształcącego dla Dorosłych. Tam zdała maturę i poradziła sobie już bez problemów - na świadectwie końcowym jest tylko jedna czwórka, z matematyki. Poza tym - same piątki.

Państwowa Wyższa Szkoła Sztuk Plastycznych

Mało brakowało, a Anna German zostałaby utalentowaną artystką w innej dziedzinie niż śpiew. Od dziecka interesowała się sztuką, rysunkami są ozdobione jej listy do przyjaciół. Kiedy kończyła liceum i nie bardzo wiedziała, co ze sobą zrobić, postanowiła złożyć papiery do PWSSP.

Najpierw jednak wybrała się z rysunkami do jednego z profesorów, który uznał, że jak na początkującą artystkę prace są całkiem niezłe, a ich autorce brakuje jedynie trochę techniki. Euforię zgasiła Irma Martens: "Aniu, czy ty wiesz, co to bieda?" - zapytała. Przypomniała córce, że rodzina nie ma własnego mieszkania, że przyszła malarka ma zaledwie jedną wyjściową sukienkę, a perspektywy w tym zawodzie są raczej mizerne - wystarczy wspomnieć wszystkich tych artystów, którzy żyli i umarli w nędzy.

Instytut Nauk Geologicznych Uniwersytetu Wrocławskiego

Studia geologiczne wydawały się rozsądnym wyborem. "Wiedziałam, że muszę wybrać zawód konkretny, który zapewni mi byt" - mówiła po latach. Dostała się na nie bez problemu. W październiku okazało się, że aż połowa roku to dziewczęta. Tutaj poznała swoją pierwszą miłość - Piotra Wojciechowskiego, dziś dziennikarza i pisarza. Z uczucia nic nie wyszło, choć oboje byli zainteresowani sobą nawzajem. On wciąż miał wianuszek dziewcząt wokół siebie. Ona dla niego zapisywała się na wycieczki po jaskiniach, chociaż bała się ciemnych, zamkniętych przestrzeni.

Na wakacjach w 1958 roku pisała do niego ze studenckiego obozu w Raciborowicach, trochę żałując, że kilka miesięcy wcześniej nie dała się wyciągnąć na kawę: "Doszłam do wniosku, że jeśli księżna Gracja Patrycja może sobie pozwolić na mniejszego od siebie księcia, to ja mogłam iść z kolegą do kawiarni. (...) No ale jeżeli (...) zdam stratygrafię, ośmielę się Ciebie poprosić, dobrze?".

Po latach wspominał ją: "Lubiłem ją, miała w sobie to coś, co sprawiało, że nie można było jej nie lubić. Miała klasę. Ubierała się staroświecko i tak z rosyjska. Lubiła wcięte płaszcze podobne do oficerskich szyneli, puszyste chusty owinięte wokół głowy...". Pamiętał też, że była zdolna, ale nadwrażliwa - bała się profesorów, przeżywała egzaminy, delikatna, krucha - łatwo ją było zranić. Spotkali się już po studiach, w Warszawie. Ale rozmowa nie kleiła się - brakowało wspólnych tematów. Później próbował ją jeszcze odwiedzić, nie zastał nikogo, zostawił bukiet kwiatów na klamce.

Kiedy już podczas studiów zaczęła żyć ze śpiewania, mama przestraszyła się: "Czy to znaczy, że nie będziesz broniła dyplomu?". German odpowiedziała: "Będę! Może kiedyś będę geologiem" - ale to drugie zdanie nie zabrzmiało zbyt przekonująco.

Kiedy odbierała dyplom w 1962 roku (z bardzo dobrą oceną, za pracę napisaną na temat "Zajęcie geologiczne okolic Zatonia"), rektor długo jej gratulował, a na koniec zapytał: "A teraz gdzie?". Ona już nie miała wątpliwości: "Będę śpiewała" - odpowiedziała. Wcześniej Aleksander Bardini podsumował krótko jej dylematy: "Geologia niedużo straci, a piosenka może zyskać".

Teatr Kalambur

Nie byłoby jej tam, gdyby nie Piotr Wieczorek, który usłyszał ją na studenckim przeglądzie w jednym z akademików. To on opowiedział o German Bogusławowi Litwińcowi. Litwiniec znalazł ją w Dwudziestolatce. - Już od wejścia słyszałem piękny kobiecy głos, płynący z drugiego piętra - wspomina. Nie miał wątpliwości: - Zabieram cię do Kalambura - oświadczył.

Miała opory - bała się, że pracy w teatrze nie uda jej się połączyć ze studiami, a zwłaszcza - z pisaniem pracy magisterskiej. I miała rację - skończyło się na dwóch programach. Za pierwszy, zatytułowany "Po ulicach miasta chodzi moja miłość", w którym zaśpiewała trzy piosenki z tekstami francuskich surrealistów i do muzyki Andrzeja Bienia, zespół zdobył nagrodę na Ogólnopolskim Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie.

Po latach wspominała ten epizod: "Chociaż byłam krótko w Kalamburze, muszę powiedzieć, że była to doskonała szkoła. Po wstąpieniu do zespołu trafiłam do ludzi o odmiennych zainteresowaniach niż zainteresowania przeciętnego geologa, nawet o innej mentalności. Trzeba było tych ludzi zrozumieć, przystosować się do nich, polubić i umieć współżyć".

Z tym współżyciem nie było lekko, skoro Bogusław Litwiniec zapamiętał, że German była taką "młodą Matką Polką", przy której cały zespół czuł się trochę jak na celowniku. Wyobraźmy sobie więc pannę z zasadami, która nie pije, nie pali i nie szaleje po nocach wśród szalonych artystów. W dodatku ich krytykuje, przypominając, że powinni pracować, a nie wciąż się zabawiać. Nie można się dziwić, że choć w zespole wszyscy ją szanowali, to jednak o prawdziwym kumplowaniu się nie było mowy.

- W dodatku większość naszych chłopców przerastała o głowę - mówi Litwiniec. - Kiedy Andrzej Szczurek śpiewał z nią w duecie, musiał stać na specjalnym podeście, żeby wyrównać tę różnicę wzrostu. Jedynie jeden z naszych plastyków, Piotr Wieczorek (dziś szef Związku Polskich Artystów Plastyków) sięgał jej do ucha. Wydaje mi się, że była w nim zakochana. Narysowała mu piękny portrecik.

Piotr Wieczorek prostuje: - Nie romansowałem z Anną German, ale byliśmy bardzo dobrymi znajomymi, bywałem u niej w domu. A portret, jaki mi narysowała, wciąż trzymam w szufladzie. To była taka przepustka do mieszkania na Trzebnickiej, pokazując go mamie Ani miałem dowód, że jestem przyjacielem córki. Ania była piękną, ciepłą kobietą, chociaż miała kompleks na punkcie swojego wzrostu. Czasem jednak żartowała z niego - kiedy prosiła mnie, żebym wpadł na Cybulskiego, gdzie geolodzy mieli zajęcia, dodawała, że z łatwością ją znajdę: "Zapytasz o Jej Wysokość, to wystarczy".

Estrada Wrocławska

Na przesłuchanie zaciągnęła ją tam, "niemal za uszy", przyjaciółka, Janeczka Wilk, której udało się przekonać Szymona Szurmieja, wtedy szefa komisji weryfikującej talenty pragnące współpracować z instytucją artystów, że Anny German, która ma głos jak operowa śpiewaczka Renata Tebaldi, warto posłuchać. Przesłuchanie wypadło pomyślnie - "Pani przyjaciółka to prawdziwy zuch. Przyznaję, że na początku myśleliśmy, że ma przeciętny głos, ale potem..." - powiedział Szurmiej Janeczce. Nie przyznał, że słyszał już wcześniej jej śpiew - w Kalamburze, gdzie skojarzyła mu się z Juliette Greco. Zaproponował Annie stałą współpracę i udział w trasach koncertowych. Za jeden występ miała dostawać 100 złotych, a ponieważ tych występów miało być czterdzieści w miesiącu, jej zarobki dwukrotnie przekroczyły pensję początkującego inżyniera.

Jak wyglądała taka trasa, wiernie oddaje serial Krzystka - pokazy w prowincjonalnych domach kultury miały ustalony program. Mieściły się w nim podróżnicze opowieści o Sindbadzie Żeglarzu, a członkowie zespołu musieli na przemian grać czarnych mieszkańców Afryki i skośnookich Azjatów. Anna German poza tym śpiewała jeszcze rosyjskie piosenki, które publiczność uwielbiała.

Ale trema jej nie opuszczała - pierwszy egzamin eksternistyczny przed komisją weryfikacyjną Ministerstwa Kultury i Sztuki (niezbędny, jeśli z amatora chciało się awansować na profesjonalistę) oblała właśnie z tego powodu. A jeszcze wcześniej, kiedy zadebiutowała na festiwalu studenckim w Krakowie, zapomniała z wrażenia słów i tak się tym zdenerwowała, że obiecała sobie, że do śpiewu nie będzie już wracać.

To we wrocławskiej Estradzie miała spotkać pochodzącą ze Świdnicy Katarzynę Gaertner, która podarowała jej największy przebój - "Tańczące Eurydyki".

Potem współpracę zaproponowała jej Estrada Rzeszowska - to tam wyprawom szefował malowniczy pan Krzywka, przedstawiony w serialu, tam też musiała znosić wybuchy zazdrości aktorki Anieli, którą dotknęły do żywego sukcesy Anny na koncertach w Warszawie i na festiwalach w Sopocie i Opolu. German nie rozumiała tych wybuchów - kiedy dostała stypendium we Włoszech, lwią część pieniędzy przeznaczyła na okulary przeciwsłoneczne dla koleżanki - nie wiadomo jednak, czy tym prezentem udało się zmienić jej nastawienie.

Basen przy Stadionie Olimpijskim

Rosjanie chcieli tam nakręcić scenę pierwszego spotkania Ani i Zbyszka. Nie udało się - basen zdążył przez lata obrócić się w ruinę. Ale pomijając scenerię (w filmie oglądamy łąkę nad jeziorem) i kostium (ona miała na sobie białą bluzkę i czerwoną krótką spódniczkę), wszystko się zgadza. Ona miała w rękach książkę, a pod pachą koc do opalania. On poprosił, żeby popilnowała jego rzeczy, kiedy będzie pływał. I tak się zaczęło. Ten prawdziwy Zbigniew Tucholski, fizyk, specjalista od monokryształów i sportowiec, nie narzekał tak bardzo na karierę narzeczonej, późniejszej żony, jak serialowy bohater. Zresztą wiedział o niej od początku - już tego dnia na basenie powiedziała mu, że wprawdzie studiuje geologię, ale też śpiewa. Za to po wypadku we Włoszech pielęgnował ją z identycznym oddaniem jak w filmie. Ale to już temat na inny, bo warszawski, rozdział tej historii.

Korzystałam z książek "Tańcząca Eurydyka. Wspomnienia o Annie German" i "Anna German o sobie" Marioli Pryzwan

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji