Artykuły

Gorin i Swift w jednym domu

Wprawdzie pomysł nowej na krakowskim gruncie - czyli wystawianej ostatnio w STARYM TEATRZE - sztuki Grigorija Go­rina (znanego z przedstawień na scenie "Ba­gateli": "Zapomnieć o Herostratesie" i "Dyl So­wizdrzał", obu utworów wyraźnie świadczą­cych o talencie dramatopisarskim 46-letniego autora radzieckiego) nie zaskakuje odkryw­czością, to przecież sama sztuka może zaimponować rozmachem konstrukcji, ela­stycznością teatralnej wizji oraz niebagatelnym ładunkiem intelektualnym, zamaskowanym zręcznie satyrą.

Mowa o "Domu, który zbudował Jonathan Swift" (w tłum. Janiny Karczmarewicz-Fedorowskiej). Tytuł, powiedzmy wprost, mało atrakcyjny - tym więcej, jeśli wziąć pod uwagę, iż nazwisko Swifta kojarzy się prze­ważnie z jego najpoczytniejszą ongiś powieś­cią "Podróże Gulliwera" i jej (powieści) przypi­saniem do wieku raczej młodzieżowego. A zatem i do nurtu jakby jednoznacznie moralizatorsko-dydaktycznego. Jak w bajkach. Co, oczywiście, należy zaliczyć do wielkich uproszczeń. Przynajmniej w odbiorze ciężaru gatunkowego i wymiarów przedstawianej rzeczywistości satyrycznej. Tak samo zresztą jak, pod względem zawężenia adresu czytel­niczego książki.

Na czym więc polegałaby zasługa Gorina w przybliżaniu osiemnastowiecznego pisarstwa Swifta dzisiejszej publiczności teatralnej, mi­mo oparcia się na nie najbardziej oryginal­nym pomyśle dramaturgicznym? Najkrócej można by odpowiedzieć, że Gorin wykorzy­stał zgrabnie schemat wpisania życiorysu (Swifta) w dramat, aby równolegle z elemen­tów biograficznych pisarza i z wątków oraz postaci jego książek zbudować odrębne dzie­ło. Całkowicie samoistne - acz w pewnym sensie (kompozycyjnym) przypominające choćby "Moliera" M. Bułhakowa. Z tym, że są to podobieństwa czysto zewnętrzne, chociaż dotyczą prezentacji dwu osobowości artystów ostrzegających swoich współczesnych - sło­wem pisanym i głoszonym ze sceny - przed terrorem zakłamania, pychą i arogancją prze­mocy, bez względu na czas oraz miejsca zda­rzeń. W tym zestawieniu, Molier jako temat sztuki niewątpliwie nastręczał mniej trud­ności Bułhakowowi, aniżeli Gorinowi "temat Swifta" - nie ujęty dramaturgią własną tematodawcy ani nie poparty zawodową dzia­łalnością aktorską na wzór francuskiego dy­rektora trupy teatralnej, autora i wykonawcy w jednej osobie. Toteż więcej uznania mo­że budzić zamysł dramaturgiczny przenoszący z kart powieści oraz dziejów żywota Jonat­hana Swifta - jego TEATR do TEATRU Grigorija Gorina. Wzmocniony dodatkowo (od strony satyrycznej) smaczkami scenicznymi poprzez wprowadzenie do Domu-świata Swifta (osaczanego zewsząd za obrazoburczy stosunek do władzy) po jednej stronie - ko­mediantów odgrywających role pacjentów szpitala wariatów wraz ze Swiftem, zaś po drugiej - widownię zorganizowaną niejako konkurencyjnie przez sprawującego władzę Gubernatora.

Sztuka ma więc posmak swoistego pamfletu politycznego o... pamfleciście politycznym, który ucieka (?) w obłęd - pozostawiając skąpaną w drwinie wyspę pod sobą i nad so­bą (latającą) z rzeczywistymi karłami (moral­nymi) oraz urojonymi wielkościami, a także z całym światkiem fantastycznym lilipucio-olbrzymowym. Ta ucieczka jest również pre­tekstem do wywołania na scenę galerii osób i wydarzeń, związanych faktycznie ze Swif­tem lub tylko będących wytworem fikcji li­terackiej. Ludzie i sytuacje splatają się tedy w przedziwny konglomerat, zarówno na kształt powieści, jak też prawdziwej czy do­mniemywanej biografii angielskiego dziekana katedry św. Patryka w irlandzkim Dublinie, uciskanym przez Anglików.

Jak widać, dramat składa się z wielu warstw fabularno-znaczeniowych i aczkol­wiek kusi potencjalnych inscenizatorów mnogościa ponęt widowiskowych oraz filozoficzno-metaforycznych, w gruncie rzeczy niełat­wo poddaje się tzw. obróbce scenicznej. Zwłaszcza, gdy reżyser chciałby, przy pomo­cy sztuki, powiedzieć odbiorcy wszystko na­raz o Swifcie pisarzu-polityku-duchownym, oglądanym przez Gorina, albo za dużo nie do­powiedzieć licząc na pełną znajomość życia i twórczości autora "Podróży Gulliwera".

Wydaje się, że reżyser "Domu..." Adolf Weltschek, zdecydował się pożeglować kompromisowo miedzy wspomnainymi koncepcjami inscenizacyjnymi. Wskutek tego ani nie zdążył pomieścić w spektaklu całego bogactwa sztuki, ani uzyskać poprzez skróty sce­niczne spójnego obrazu dramatycznych konfliktów oraz ostrej wymowy satyrycznej dzieła. Mimo pokazania paru bardzo urodziwych sekwencji przedstawienia, choć - jak na mój gust i smak - nadto "ciężkich", przesyconych ekspresjonistyczną manierą i, niezbyt odpowiadającą poetyce utworu, muzycznosongową narracją w stylu Brechta. Nie pomogły (acz pomagały) świetne - w dowcipnym cudzysłowie lub na zasadzie takichże asocjacji - ramy scenograficzne widowiska, projektu Lidii Minticz i Jerzego Skarżyńskiego, aby w miarę podeprzeć te liczne i roz­maite ściany, ścianki oraz konstrukcje Domu Swiftów Wszechczasów, o których to elemen­tach budowy jakby zapomniał, albo wręcz ich znaczenia u Gorina nie docenił, inscenizator. A zapowiadało się wcale interesująco, od wyjścia Mieszczan z Błaznem (Henryk Majcherek, Edward Żentara i Bolesław Brzozowski) na widownię - aby później nie wyko­rzystać pomysłu owej współgry i cofnąć się na pozycje wyjściowe. Bez żadnych konse­kwencji artystycznych tego kroku dla dalsze­go rozwoju inscenizacji.

Pozostają jeszcze role aktorów. W przedstawieniu bierze udział ponad dwudziestu wykonawców, ale ról w pełnym znaczeniu tego słowa jest zaledwie kilka. Za to więcej pola do popisu dla inwencji poszczególnych odtwórców postaci, naszkicowanych jedynie przez autora, Tyle że klarownie i z wyczu­ciem tzw. wcieleniowego luzu.

Wbrew pozorom - budowniczy tego sce­nicznego Domu, Jonathan Swift (Tadeusz Malak) nie gra w sztuce głównej roli. Skąd­inąd słusznie, bo on jedynie uruchamia (nie­mal do końca) milcząco ów osobliwy teatrzyk z prywatnymi zjawami kobiet swojego życia (Alicja Bienicewicz i Magda Jarosz), z do­mownikami udającymi anormalnych ludzi i "normalne" postacie baśniowych przypowieści - nie wspominając już o dość istotnym fakcie, że akcja dramatu zaczyna się dwa tygodnie przed śmiercią pisarza, a na doda­tek toczy się pod wpływem ogarniającej wszystkich psychozy w związku z jego praw­dziwą, lub fingowaną, chorobą umysłową. Stąd Malak ogranicza do minimum, z do­mieszką żartobliwego dystansu, swe działania w kostiumie politykującego, zakochanego (ongiś) i jakby niezrównoważonego umysłowe pastora.

W zasadzie rolę wiodącą w Domu... przejmu­je Doktor mający leczyć - czy może: rato­wać? - Swifta. Leszek Piskorz w skórze lekarza psychiatry spisuje się tak zgrabnie, że na koniec sam zamienia się ni to we własne­go pacjenta, ni to w doktora Gulliwera - odsłaniając przy okazji kilka mechanizmów nacisku na mentalności niewygodne mniej­szym lub większym satrapom. Obie kobiety towarzyszące Swiftowi przez lata: Vanessa (Alicja Bienicewicz) oraz Esther (Magda Ja­rosz) w sposób sugestywny przejmują pieczę - chyba nie wyłącznie samarytańską - nad podopiecznym (nie tylko ojcem duchownym), przy czym Esther zachłanością na scenie przerasta Vanessę, mimo że "na oko" wyglą­da to akurat odwrotnie. Dość wierzytelnie, na granicy fikcji oraz realności swych istnień, przedstawiają lilipucie - ale nie mikrosko­pijne - perypetie społeczno-obyczajowe: Ra­fał Jędrzejczyk i Zbigniew Kosowski nad to­pielą, czyli filiżanką herbaty, podczas gdy olbrzym Gloom Marcina Sosnowskiego okazu­je się zaledwie małą przenośnią wielkości i siły. Przenośnię natomiast wyolbrzymioną cienia dziekana uosabia całym swym wygi­mnastykowanym ciałem Andrzej Kozak (dwuznaczny kamerdyner Patryk) trochę jak­by powtarzający własną kreację ze sztuki Witkacego "Guybal Wahazar". I jeszcze przezabawno-groźny Jan Guntner (Gubernator), a także Jerzy Fedorowicz jako dramatyczno-ironiczny Rudy Konstabl, wieczny i nieszczęs­ny strażnik więzienny - wyróżniali się spośród reszty wykonawców, występujących w epi­zodach i epizodzikach (Aleksander Fabisiak, Tadeusz Jurasz, Adam Romanowski, Marek Kalita, Bolesław Nowak, Romuald Marek, Jan Korwin-Kochanowski). Muzykę (?) skom­ponował Krzysztof Szwajgier, zaś o choreo­graficzną oprawę spektaklu zadbała Zofia Więcławówna.

A przecież szkoda, że sztuka Gorina nie zabłysła w teatrze tak, jak błyszczy sam jej tekst...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji