Dwugłowy ptak dwuznaczna decyzja
Władysława Terleckiego, jako pisarza, interesuje człowiek w sytuacji granicznej. Dość często jest to sytuacja podejmowania decyzji. Takiej, która zmienia dalszy bieg życia. Która bulwersuje środowisko. I podważa stereotypowe wyobrażenie o przyczynie i skutku. A tym samym każe przyjrzeć się mechanizmowi, który w pewnym momencie - w sposób mniej lub bardziej oczywisty (raczej mniej, niż bardziej) - spowodował ową decyzję. Tego ostatniego sformułowania - "spowodował decyzję" - używam z rozmysłem, można by nawet powiedzieć: z premedytacją. Bo właśnie bohaterom Terleckiego jakby brakowało owego "rozmysłu": ich decyzje dojrzewają "obok nich", pewną rolę odgrywa tu przypadek, a - co najważniejsze - przyczyny nie układają się w ciąg linearny.
Ta "wielogłosowość" przyczyn, nakładanie się sfery uświadamianego i nieuświadamianego, nielinearność relacji sprawiają, że postacie, którymi Terlecki zaludnia kreowane przez siebie światy, zyskują głębię, głębię nieprzejrzystą; za każdym razem, gdy pojawiają się w polu widzenia czytelników, przyciągająco działa ich mroczna, wciąż żywa tajemnica. Gdy postaci takie wplącze się w tkankę historii - nie, to źle powiedziane. Należy napisać: gdy takimi postaciami wypełni się tkankę historii, wydarzeń autentycznych, udokumentowanych, zyskują one, te wydarzenia, na wyrazistości. Przeszłość, którą autorzy podręczników, ilustratorzy, mumifikatorzy narodowych dziejów pokrywają coraz to grubszą warstwą werniksu, nagle jawi nam się jako rzeczywistość jeszcze nie zastygła, mająca różnorakie przedłużenia w naszej teraźniejszości, w nas samych: naszych życiorysach, naszym sposobie reagowania na świat.
To, w pewnej mierze, tłumaczy czytelnicze powodzenie powieściowego cyklu o powstaniu styczniowym. Nie odpowiada jednak na pytanie, dlaczego Terlecki zajął się akurat tą epoką. Przyczyna takiej decyzji pisarza, tak jak i decyzje jego bohaterów, nie jest jasna. I chyba nigdy dostatecznie wyjaśnioną nie zostanie. Chyba że historycy literatury dokonają "nadużycia", przyjmą za pewnik coś, co jest tylko prawdopodobieństwem. Sam Terlecki w jednym z wywiadów wyznaje, że gdy w latach pięćdziesiątych studiował polonistykę we Wrocławiu, zaczytywał się w Ossolineum przywiezionymi ze Lwowa rękopisami dotyczącymi roku 1863. Nie rumie jednak jednoznacznie odpowiedzieć, dlaczego to robił. Może "trochę dlatego, że chciałem się dowiedzieć, skąd my się bierzemy". Odpowiedź ta, logicznie sprzęgająca przyczynę i skutek, nie uwzględnia jednak imperatywów nie uświadamianych. Dlatego też pisarz, z taką wprawą kreujący postacie pełne żywych tajemnic, dodaje: "Kiedyś Jerzy Ficowski przyniósł do ZLP etui z białą rękawiczką i listem pożegnalnym pisanym do narzeczonej przez młodego człowieka, który udawał się do oddziału, w którym zresztą poległ. Ten młody człowiek nazywał się Władysław Terlecki" (wypowiedź w rozmowie z Adamem Krzemińskim, "Literatura" nr 1, 1985). Nie lekceważyłbym tej anegdoty. Oczywiście, trudno ją traktować jako "usprawiedliwienie" pisarskich zainteresowań Terleckiego. Ale to "dotknięcie historii", przypadkowe utożsamienie się z kimś z przeszłości i uświadomienie sobie, że wcale nie jest ona tak odległa, jak się zdroworozsądkowo wydaje, być może każe Terleckiemu z rezerwą odnosić się do poczynań tych pisarzy, którzy archaizują mowę swoich postaci, dbają o językowe smaczki. Bohaterowie Terleckiego mówią naszym językiem, bo oni żyją w nas.
2.
Mechanizm podejmowania decyzji ma swoistą dramaturgię. Koresponduje ona z prawami sceny. Nic dziwnego zatem, że utwory autora "Odpocznij po biegu" trafiają do teatru. Adaptacji dokonuje z reguły sam autor; jest to zresztą coś więcej niż adaptacja, a mniej niż napisanie dramatu na wykorzystanych już motywach. Czasami napięcia sceniczne budowane są z dociekań, jak doszło do decyzji, do wydarzenia (taką strukturę posiada "Odpocznij po biegu"), czasami natomiast z oczekiwania, jaka decyzja zapadnie, jak do niej dojdzie, co ją sprowokuje (ten model zastosowany został w scenicznej wersji "Dwu głów ptaka"). Terlecki jako "adaptator" (uzasadnienie dla cudzysłowu podałem w poprzednich zdaniach) dba o poprawne przeniesienie idei swoich powieści w obręb nowej struktury. Nie upraszcza konfliktu, pozostawia bohaterom ich różnorakie racje. A przecież sceniczne wersje nie dorównują powieściom. I chyba tak musi być. Mistrzostwo i brawurowa wielofunkcyjność monologu wewnętrznego nie dadzą się bez straty zamknąć w ramach okna sceny. W powieści bowiem pewne partie monologu wewnętrznego uzyskują autonomię, plastyczność, zaciera się granica między wypowiedzią narratora i bohatera. W teatrze uzyskanie takiego wrażenia jest niemożliwe. Dlatego też w scenicznej wersji "Dwu głów ptaka" opowieść o panu Szczęsnym i jego zafascynowaniu włoską trupą baletową jest tylko opowieścią więźnia. Nie mając tej siły wyrazu, co w powieści, nie staje się - teatralnie! - kontekstem sprawy Waszkowskiego. Nie dało się również scenicznie wykorzystać znakomitego epizodu z Wielopolskim. Czy należałoby, wobec tego, odradzać pisarzowi przenoszenia powieści na scenę? Nie. Bo postaci i sprawy kreowane przez Terleckiego w teatrze zyskują uobecnienie, pozwalają przeżywać Historię jako składnik naszego Dziś. Powieść, nawet napisana w czasie teraźniejszym (w gramatycznym rozumieniu tego terminu), opowiada historię już zakończoną. Teatr, nawet jeśli mówi o przeszłości, wyraża nas, widzów.
3.
Przez środek sceny, ukosem, konstrukcja zbudowana z prętów. Gdy pojawią się aktorzy, okaże się, że to więzienny korytarz. Po lewej (patrząc z widowni) - kancelaria (?), izba przesłuchań (?). Po prawej, częściowo przesłonięta "klatką" korytarza, niewielka cela. W niej, wydobywana z mroku przez światło padające z małego okna, znajdującego się w głębi, postać więźnia. Za chwilę zauważymy i drugą sylwetkę. Po jakimś czasie dobiegnie nas szczęk rygli, wprowadzony zostanie trzeci więzień - Aleksander Waszkowski, ostatni Naczelnik miasta Warszawy (Jan Blecki). Nieco wcześniej przyjrzymy się kancelarii: biurko, za nim okno zmatowiałe od szronu, tak, tak, zapewne od szronu, przecież za oknem jest grudzień, na ścianie carski orzeł, dwugłowy. Dwugłowy "od zawsze", chociaż Oficerek (Jerzy Schejbal) świeżo przybyły z Petersburga dopiero marzy o "dwugłowej" policji.
W tak zakomponowanej przestrzeni (i tak nacechowanej semantycznie; scenografia - Andrzej Witkowski) rozgrywa się wrocławski spektakl "Dwu głów ptaka". Scena Teatru Kameralnego jest płytka, a i widownia nierozległa, dlatego stonowane prowadzenie dialogów, a i samych działań, dobrze służy komunikacji świata sceny ze światem widowni. Ale i - co ważniejsze - sprzyja interpretacji problemów niesionych przez tę inscenizację (reżyseria: Ewa Markowska). Spektakl jest szary, czasami nawet monotonny, ale przecież pełen podskórnego napięcia. I - tak jak warszawska prapremiera (przygotowana w roku 1982 przez Andrzeja Łapickiego w Teatrze Dramatycznym) - grany jest "przeciw" odczuciom widowni. Dopiero w ostatniej sekwencji, gdy w "grottgerowskiej" czerni pojawi się siostra Waszkowskiego i wypowie okrutne słowo "zdrada", którym to określeniem patriotyczne miasto odcina się od niejednoznaczności postaw, uznana zostanie racja widowni; przynajmniej częściowo.
Bo jak ocenić decyzję Naczelnika? Zdrada? Ależ Waszkowski chce, aby Anglicy zwrócili Rosji skarb Królestwa, ulokowany w ich bankach przez powstańców, skarb zdobyty przez samego Waszkowskiego, nie dlatego, że liczy na łagodniejszy wyrok, ani też dlatego, że decyzję tę wymuszono na nim torturą. Prowadzący sprawę Tuchołko i Griszin (w wykonaniu Edwina Petrykata i Zygmunta Bielawskiego) są niemal ludzcy, starają się nerwy trzymać na wodzy, posługują się głównie logiką (w spektaklu, inaczej niż w powieści, nie ma w ogóle krzyku bitych więźniów). Tak, Waszkowski stracił wiarę w sens prowadzonej walki. Chce więc uniemożliwić dalsze przelewanie krwi. Byłożby to przejście na pozycje Wielopolskiego? A może Naczelnik uważa, że powstanie spełniło już swoją historyczną rolę, przeorało psychikę narodu, złamało go na tyle boleśnie, iż rany te nie pozwolą mu zmienić tożsamości? Teraz walka jest bezsensowna, bo wykrwawia. Ale może kiedyś, skoro naród zachowa tożsamość, znów będzie można ją podjąć?
Czy sensowna jest taka interpretacja? Do pewnego stopnia tak: dopuszcza ją zakończenie spektaklu. Oto chłopiec, dziecko jeszcze, wygłasza kilka zdań opisujących egzekucję z Cytadeli. To znak, że śmierć powstańców zachowana zostanie w pamięci pokoleń. Pojawia się więc ton, którego nie było w spektaklu warszawskim. Inna rzecz, że "chwyt z dziecięciem" - to pójście na łatwiznę. A twórcy przedstawienia tak starali się tego unikać!