Artykuły

Trawa pod oknami Władka

Andrzej Seweryn, któremu minister kultury Kazi­mierz Michał Ujazdowski kilka tygodni temu zaproponował obję­cie dyrekcji artystycznej Narodowego Starego Teatru, przybył w sobotę do Krakowa na polską prapremierę wyreżyserowanych w Starym przez Jerzego Stuhra "Wielebnych" Sławomira Mrożka. Obejrzał ją w sobotę i w niedzielę...

Jedno jest pewne: spektakl Stuhra to był niewątpliwie dobry dla Seweryna punkt wyjścia do kilku rozmów, które miał przepro­wadzić w niedzielę, a które być może zaważą na jego ostatecznej decyzji.

O czym rozmawiał - o ile plan się udał - z obecnym dyrektorem artystycznym Jerzym Koenigiem, z dyrektorem naczelnym Ryszar­dem Skrzypczakiem, z Jerzym Jarockim, wreszcie ze ścisłym kierow­nictwem związków zawodowych w Starym? Tego nie wiadomo. Wia­domo za to, że - wedle umowy z ministrem Ujazdowskim - decyzję ostateczną Seweryn musi podjąć do końca lipca. I wiadomo, że do­trzyma terminu.

Wprost z Krakowa wrócił do Paryża, do Komedii Francuskiej, na próby reżyserowanego przez rumuńskiego reżysera Andreia Serba-na "Kupca Weneckiego" Williama Shakespeare'a, w którym ma za­grać postać Szajloka. Premiera na przełomie lipca i sierpnia. Sewe­ryn podobno znów nie widzi żadnych szans na nieoczekiwane przesunięcie dawno ustalonej daty tej premiery. (GŁOW)

Gdy w popremierowy, nie­dzielny poranek, Wła­dek Melpomeński - kie­dyś czynny Polak, dziś rencista polskości, próbujący jakoś wyżyć z blizn i wybitych za wolność je­dynek - wyjrzał przez okno, po raz nie wiadomo który zauwa­żył, że ulica wciąż jednak leży, jak leżała. Wcale to Władka nie zdumiało. Zbyt długo Władek wyciska ze swego nazwiska wszelkie konsekwencje, od zbyt dawna pilnie uczęszcza na każ­dą teatralną premierę, by nie wiedzieć, że jest akurat odwrot­nie, niż to teatr manifestuje. Im scena głośniej krzyczy o własnej nowoczesności, tym jest dalej od nowoczesności; im namiętniej trąbi o dotykaniu palących pro­blemów społecznych, tym celniej na lód trafia; im nachalniej jest na czasie, tym totalniej jest w próżni. Tak, Władek wie, że jak teatr ogłasza jakieś odkrycie sezonu, to wystarczy przez okno wyjrzeć, by wiedzieć, że jest ina­czej, bo znów, chwalić Boga, jest tak, jak zwykle. Ulica leży, jak le­żała. Deszcz pada, jak padał. I jak co roku, dorodna trawa roz­sadza skwer. Trzeba iść do kuch­ni i zrobić śniadanie.

Wczoraj Władek był w Naro­dowym Starym Teatrze, obejrzał wyreżyserowanych przez Jerzego Stuhra "Wielebnych" Sławomira Mrożka, a teraz pokrywa roz­krojoną bułę cienką warstwą pasztetu mazowieckiego i duma nad prawdziwą tężyzną słowa "reżyserować". Wychodzi mu, że jeśli to coś, co wczoraj w Starym ledwo przeżył z nudów, można poważnie okrasić słowem "reży­seria", to stary, dobry poeta przeklęty jednak miał rację. Re­żyserią jest wszystko, reżyserem jest każdy - więc czemuż by nie Stuhr? Zwłaszcza że reżyserska sztuka Stuhra wyłącznie na tym polega, że Stuhr jest tym Stuh­rem. Stuhr od lat wie, że jemu wystarczy być, więc bywa. Efekt? Władek uśmiecha się do paszte­tu mazowieckiego, smaruje i czuje się tak, jakby rozsmarowywał "Wielebnych" - tę burą maź sceniczną, która zawsze przyjmie kształt każdej buty. Tak Władek myśli, bo co mu z wczoraj zostało?

Biedny strzęp Mrożkowej fa­buły, którą swym niebywałym wyczuciem komizmu Stuhr zmienił w dwuipółgodzinny pasztet o ciężarze ołowiu. Jakaś plebania, jakaś bucząca prze­wodnicząca komitetu parafial­nego, dwoje buczących kandy­datów na proboszcza, z których jeden to tania feministka, ucie­kająca w chrześcijaństwo przed widmem patriarchatu, a drugi to przechrzczony żyd, w chrześci­jaństwo umykający przed żydostwem, czyli strachem perma­nentnym. Do tego ponury sata­nista, który uwielbia zażerać się na plebanii chrześcijańskimi ciastkami, oraz reszta buczące­go, na modłę boskiego Markiza de Sade erotycznie zdewiowanego komitetu parafialnego, na czele z samym Stuhrem, który nie wiadomo, co gra, bo nikt w programie nie wytłumaczył, dlaczego gra akurat starą in­diańską squaw, rzecz jasna - też buczącą. W tym wszystkim jesz­cze jakaś finalna ciotka prze­chrzczonego żyda, bucząca ciot­ka o kwietnym imieniu, jeszcze drabina, wprawdzie bez imie­nia, ale i bez buczenia, oraz spo­re ilości siwego dymu i moloch dekoracji, totalnie dołujący oko. Co jeszcze zostało? Cień cienia aktorstwa. Tutaj Władek znów się czule uśmiechnął do pasztetu mazowieckiego. Co może aktor pod wodzą reżysera, któremu wystarczy być? Taki aktor może tylko nie być. No i go nie ma. A jeśli go nie ma, to niby na czym ma polegać tzw. komiczny nerw? Na tężejącym nerwie nu­dy. Władek dobrze pamięta, że na tej komedyjce przecież, zaser­wowanej w formie burleski, któ­ra już zdecydowaną myszą inscenizacyjno-aktorską zalatuje - nie zaśmiał się ani razu. O cóż więc, do diabła, o co i komu tu­taj szło? Jak po premierze nie wie, a często nie wie - Władek zawsze zadaje sobie to pytanie banalne. I teraz, dotykając resztki pasztetu mazowieckiego dotyka istoty zamysłu Stuhra. Z bułą w garści wraca do okna. Tak, nie inaczej - Stuhr wy­stawił "Wielebnych" najwyraź­niej po to tylko, by pogubieni w siwym dymie aktorzy rzucili w niego, Władka - rencistę pol­skości, kilkunastoma wyłuska­nymi z całości aforyzmami Mrożka, owymi bon motami, ty­czącymi tzw. zaklętych naszych kompleksów, blizn i tematów społecznie szalenie trudnych. A to sprawa żydostwa; a to spra­wa feminizmu; a to mniejszości seksualne; a to sprawa biuro­kratycznego bezhołowia katolic­kiego. Po to Stuhr się dla Wład­ka tak okrutnie wysilił oraz po to, by się później Władek zadu­mał nad tymi, tak bezkompro­misowo poruszonymi przez Stuhra, palącymi problemami dzisiejszej ulicy. Owszem, w monstrualnym wywiadzie, przed premierą udzielonym "Wyborczej" przez Mrożka i Stuhra, reżyser, któremu wy­starczy być tym Stuhrem, powia­da że nie, w żadnym wypad­ku... ale za chwilę dodaje, że owszem, czemu nie, że w tym wypadku dobrze, przy tak zwa­nej okazji, włączyć się w dyspu­tę, którą ostatnio tak boleśnie wiedzie na ulicach naród jego. Problem polega na tym, że tak zwanej okazji nie ma, bo spek­taklu, który podobno miał su­mienia jakoś poruszyć, zwyczaj­nie nie ma. Czy można w świe­cie cokolwiek poruszyć, nachal­nie wymachując światu przed nosem litą próżnią upadłego spektaklu? Władek wolno żuje kawałek ostatniej buły z pasztetem mazowieckim. Jest spokojny, dwieście razy przerabiał to nieporozumienie, już dwieście razy ukłuła go polska specjal­ność, na tym polegająca, że za­wsze ważniejsza jest wysoko­pienna sprawa, niźli umiejęt­ność porządnego, jasnego wyło­żenia sprawy słuchaczom bądź widzom. Czy komedia Mrożka jest o tym? Czy ważne w niej jest wyłącznie tych kilkanaście afo­ryzmów? Po to pisarz pisał? To już nie jest problem Władka. Władkowi wystarcza wiedzieć, że żyje w ojczyźnie jąkających się retorów społecznych, w kraju ludowych trybunów, co nie ma­ją siły wleźć na trybunę, w grajdole publicznych działaczy, któ­rym z ust zalatuje przedwczoraj­szym śledziem po japońsku.

Ostatnia bułka się skończyła. Władek wygląda przez okno, pil­nie sprawdza moc kolejnej ułań­skiej szarży teatru. Co się stanie w świecie za sprawą "Wieleb­nych" Stuhra? Jakaś dewotka gdzieś zaskowyczy, ktoś szlachetny szczeknie coś w obronie Naro­du Wybranego, czarny kot prze­biegnie drogę. To wszystko. Nic. Na razie ulica leży, jak leżała. W prawo jest synagoga, w lewo - Wawel. Władek musi wyprowa­dzić swego wiernego psa Szarika. Szarik jest jednak skuteczniejszy niż teatr. To za sprawą jego co­dziennych ingerencji, trawy na skwerku pod oknami Władka z roku na rok pięknieją.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji