Bez skandalu
Na "Wielebnych" pojechałem w tydzień po premierze, z niejakim trudem uzyskawszy zaproszenie, bo jak mi zakomunikowała miła i życzliwa pani z biura organizacji widowni: wszystkie miejsca wyprzedane, teatr nabity po sufit, czyli jak za najlepszych czasów ludzie walą drzwiami i oknami. Rzeczywiście, pod kasą Narodowego Starego zastałem kłębiący się tłumek pań i panów, czekających na zwroty i wejściówki. Wyraz ich twarzy oraz ogólne zachowanie mówiły, że państwo ci są do tego stopnia zdeterminowani, iż gotowi odebrać sobie życie, jeśli nie będą wpuszczeni na przedstawienie.
Opinie, które dotarły zaraz po premierze, były sprzeczne: kolega Mikos napisał nie bez przygan, ale w sumie przychylnie; dla odmiany, gdy o zdanie zagadnąłem napotkanego w Warszawie Tadeusza Nyczka, ten skrzywił się tak straszliwie, jakby właśnie odebrał Order Uśmiechu i musiał wypić szklankę soku z cytryny.
Różnica zdań - rzecz normalna między krytykami. Co innego krakowska publiczność: ta zdawała się z góry nastawiona na wydarzenie, a być może nawet na skandal czy sensację w stylu znanym pod Wawelem od stu lat co najmniej: coś tak jakby Szał Podkowińskiego, tyle że zgoła nie erotyczną śmiałością atakujący. I trudno się publiczności dziwić: reżyser z autorem (myślę, że tak właśnie, a nie odwrotnie) wykonali kawał marketingowej i, szczerze mówiąc, bezwstydnie cynicznej roboty, żeby oszołomić Kraków spodziewanym skandalem. Oto niedługo przed premierą w "Magazynie Gazety Wyborczej" ukazała się obszerna rozmowa z Mrożkiem i Stuhrem, przedrukowana zresztą w programie do "Wielebnych", z czego wnosić wypada, iż jest ona dla całej sprawy zasadnicza. W rozmowie pojawiają się rozmaite informacje i komentarze związane z powstaniem sztuki (została, jak wiadomo, napisana w ekspresowym tempie i po angielsku - na konkurs, ogłoszony przez Onasisa, który dla zwycięzcy przeznaczył pokaźną finansowo nagrodę; Mrożek nagrody nie zdobył, odłożył "Wielebnych" na parę lat ad acta, po czym postanowił przetłumaczyć rzecz na polski i opublikować; prapremiera odbyła się we Włoszech, w reżyserii Jerzego Stuhra). Wszelako obok fragmentów pożytecznych i ciekawych są i takie, w których oba z lekka już wyleniałe Iwy - reżyser i autor - krygują się jak dziewice i opowiadają, jak to się niepokoją reakcją publiczności, dla której tak prowokacyjne przedstawienie może się okazać szokiem; jest nawet mowa o konieczności spakowania walizek na wypadek, gdyby po premierze przyszło z Krakowa uciekać. Przed kim - panowie nie są łaskawi sprecyzować, ale rozumiem, że mają podstawy do obaw. No, niby w Krakowie już bywało, że nie tylko zacna publika, ale i jagiellońska profesura, a nawet grzmiący z ambon prominenci Kościoła zdrowym, polskim i katolickim głosem potępiali teatralne występki takich wrogów narodu jak Konrad Swinarski, Jerzy Grotowski, Tadeusz Różewicz. Może więc Stuhr z Mrożkiem zamarzyli, że staną się ofiarami polowania z nagonką? Może. Ale bardziej mi wygląda na to, że bardzo starannie zaplanowali skandal, który - zapowiedziany - miał wybuchnąć na zasadzie samospełniającej się przepowiedni.
Jednak mimo starań i zabiegów, mimo potężnej tuby "Gazety Wyborczej" skandal jakoś nie wybuchnął. Czy dlatego, że krakowskie przedstawienie tak naprawdę nie ma żadnych, by tak rzec, skandalogennych cech i do niczego, ale to kompletnie do niczego nie prowokuje? Czy też - to druga możliwość - skandal wcale nie miał wybuchnąć i z góry było wiadomo, że cała afera ma na celu przyciągnięcie publiczności. Ta wersja wydaje się prawdopodobna i dlatego mówię o cynicznym marketingu, który spełnił swoje zadanie, o tyle przynajmniej, że publiczność rzeczywiście wali do teatru, zwabiona sensacyjnymi zapowiedziami. Co prawda, im przedstawienie dłużej trwa, tym bardziej miny publiczności rzedną, a na końcu są już całkiem rzadkie. Dlaczego? No, bo co tu dużo gadać - "Wielebni" w Starym Teatrze są po prostu klapą, której nie warto by poświęcać uwagi, gdyby nie spreparowana przed premierą aura.
Radykalna krytyka głosi, że za klapę odpowiadają pospołu autor z reżyserem: ten pierwszy, bo zwyczajnie i po prostu napisał słabą sztukę, a ten drugi za to, że miast tekst podciągnąć zmyślną i dowcipną realizacją, obnażył go jeszcze bardziej. Co do tego, że Stuhr reżyserię "Wielebnych" położył, nie może być dwóch zdań. Czy mógł nie położyć zważywszy nieduży format sztuki? Mógł, bo jakkolwiek "Wielebni" z pewnością należą do niewydarzonych utworów Mrożka (są takie, vide: "Śmierć porucznika" czy "Alfa"), mają przecież pewne zalety, na przykład: świetnie się zaczynają i w gruncie rzeczy do końca pierwszego aktu nic jeszcze nie zapowiada klęski. Klęskę Mrożek ponosi w drugim akcie, który im bliżej finału, tym bardziej staje się niedorzeczny. Ale że coś się z tego wszystkiego da uratować, pokazał Kazimierz Kutz w telewizyjnej wersji "Wielebnych", którym trzeba będzie poświęcić osobną uwagę po emisji. Stuhr, mam wrażenie, czyta tekst po wierzchu, a w każdym razie zdaje się wierzyć, że historyjka o rywalizacji protestanckich duchownych, z których jeden jest Żydem, a drugi kobietą, ma w sobie tyle przewrotnego komizmu i zarazem sensu, iż wystarczy na cały spektakl. Zresztą na rozgrywaniu dwuznacznych kwestii pochodzeniowych, płciowych i religijnych miała się bodaj wspierać owa zapowiedziana w "Gazecie Wyborczej" prowokacja, że to niby takie odważne: ksiądz-kobieta i Żyd-pastor (gdybyż to jeszcze działo się w parafii katolickiej, a nie wśród wyznawców jakiegoś nie wiadomo jak reformowanego kościoła w Ameryce). Tymczasem te żarciki, chwilami pyszne, a niemal zawsze błyskotliwe, skrywają, jak mi się wydaje, problematykę głębszą, a dla twórczości Mrożka dosyć charakterystyczną: mianowicie sprawę tożsamości egzystencjalnej i kulturowej. Co prawda najwyraźniej widać to w jednej tylko postaci, owego pastora, który ucieka przed swoim żydostwem, nie chce być określany ani jako Żyd, ani jako nie-Żyd, ale zarazem sam nie może przestać się nieustannie określać. Pozostałe postaci wydają się jednowymiarowe i materiału do grania w nich tyle co kot napłakał. Inna rzecz, że dysponujący jakąś poważniejszą motywacją pastor w wykonaniu Piotra Grabowskiego niczym nie zaciekawia, natomiast Anna Polony w machniętą przez autora jedną kreską rolę ciotki wpuszcza jednak trochę życia (nie mówiąc już o tym, że daje niemal akrobatyczne popisy na sznurowej drabince, przebrana za pilota). Godna uwagi jest, przynajmniej w pierwszym akcie, Małgorzata Hajewska-Krzysztofik w roli przewodniczącej rady parafialnej: zła, zacięta twarz dewotki, staropanieński kostium, torebka, której prawie nie wypuszcza z rąk - forma raczej zewnętrzna, ale dobrze wymyślona i konsekwentna. Pozostałe postaci służą do wypowiadania lepszych lub gorszych kwestii, łącznie ze Stuhrem, który nawet na swoją rolę nie znalazł sposobu. Krakowskim przedstawieniem głowy sobie zawracać nie warto, ale też i problemu nie ma z czego robić: jedna porażka mniej, jedna więcej, co za różnica. Samej sztuki Mrożka może tak całkiem przekreślać nie należy, co rzecz jasna nie znaczy, że trzeba się strasznie domagać kolejnych wystawień. Mrożek napisał blisko czterdzieści utworów scenicznych, jest w czym przebierać.