Artykuły

Pyszna lichota

Jeśli nie ma dużo świata pod ręką, jest pod ręką mało świata. I mało musi wystarczyć. Wiem, nie jest to myśl porażająca intelektualnie, ale też miąższ teatru zawsze był ujmująco banalny. Cóż bowiem porażającego w fakcie, że ktoś przed tobą staje i snuć zaczyna - opowieść wyssaną z palca? Oto pierwszy z brzegu przykład.

W 1955 Miron Białoszewski nie miał całej Warszawy do dyspozycji, nie miał nawet cienia fachowej sceny. To, co było pod ręką, to tylko "nora" Lecha Emfazego Stefańskiego - jednopokojowe mieszkanie na piątym piętrze czynszówki. Wszystkiego dziesięć metrów kwadratowych podłogi. No i, jak mówi Białoszewski - galeria na kredensie cioci w przedpokoju. A scena - gdzie? W skrzynce bez dna albo w krześle. A aktorzy? Na przykład: dziesięć palców. A rytm? A świat przedstawiony, choćby niebo, nieodzowne przecież? Milczącymi zagwozdkami kosmosu był grzebień i solniczka. Rytm ktoś tam wystukiwał - trzepaczką do ubijania jaj na omlety. Wszystko, co było, było pod ręką. Pod ręką było mało, ale mało wystarczało. Był teatr. Tak jak dziś jest w baraku zwanym siedzibą KTO.

Na scenie wielkości tamtego pokoju na piątym piętrze czynszówki - przez godzinę i kwadrans dwóch aktorów nie ma pod ręką całego świata, ale przynajmniej ma małe nic. Dwa krzesła - w tym jedno bez siedzenia, stół, wieszak i sprawna zapalniczka. To wszystko, co jest. Rzecz jasna - mają siebie. A gdy się ma siebie, ma się gesty swoje i gesty tego drugiego, ma się oddechy swoje i oddechy tego drugiego, wreszcie ma się dwie cisze - swoją i tego drugiego. Można zobaczyć jego oczy, można przed nim opuścić głowę, można chwycić go za rękę, można pozwolić wziąć się na barana. Można nie być samemu. Przez godzinę i kwadrans Marek Cichucki i Dariusz Wiktorowicz mają mało. Garść lichych rzeczy, dwa ciała, ciepłe powietrze. No i to, co fundamentalne. Mają garść słów.

Małe nic - to im i reżyserowi Piotrowi Bikontowi wystarcza, by dać nam opowieść. W programie czytam: Jest to parodia wielopiętrowa: po pierwsze - parodia konkretnego filmu, który jest ikoną gatunku znanego jako horror; po drugie - parodia teatru, bo sam pomysł na "odgrywanie" filmu w teatrze jest przecież absurdem; po trzecie - parodia różnych stylów i form teatralnych, aż po musical, pantomimę, a nawet teatr lalek; po czwarte - aktorzy parodiują zarazem znanych "luminarzy sceny", gwiazdy takie, jak Holoubek, Fronczewski, Olbrychski, Żebrowski, Szapołowska... Dokładnie tak, ale też jest i po piąte, moje po piąte.

Otóż, idealnie zapętlone piruety czterech mistrzowsko wirujących parodii w istocie dają nam smak owego miąższu teatru, który to miąższ jest cudem czynienia całych światów - z niczego. Jeśli kto woli - do dziś niepojętym cudem, który powoduje, że człek na widowni święcie wierzy w prawdę metafor wręcz po dziecięcemu kleconych z byle czego, co pod ręką. Jak w piaskownicy? Tak. Jak w piaskownicy. Tam patyk jest mieczem, piaskowa baba - zamkiem do zdobycia. Tu, u Bikonta, stara ludzkość kolejny raz powtarza swą teatralną gierkę. Oto dwóch facetów "przepowiada" sobie film, który nakręcą, gdy będzie szmal. Nakręcą swoją wersję legendarnego "Frankensteina", cudownie, zachwycająco - ale póki co szmalu nie ma. Póki co jest tylko powietrze, oni, garść sprzętów i słowa. A, niech będzie... Tyle wystarczy, by opowiadać. I opowiadają. Po raz enty snują bajanie, które ludzkość zna już na pamięć. Wiadomo: nawiedzony medyk, jego oszalały służący, noc, burza, zamczysko i szalona idea ożywienia trupa za pomocą sążnistego pioruna. Owszem, wszystko jasne od początku, tak fabuła, jak i metoda, czyli rzeczony miąższ teatralny. U Bikonta wszystko jest wręcz najjaśniejsze pod słońcem, czemu więc tę cudowną biedę sceniczną człowiek smakuje z takim dziecięcym zdumieniem, z jakim ją smakował wieki temu, w dniach narodzin scenicznego opowiadania?

Wsysa powietrze sceny w baraku KTO, bo w tym powietrzu naraz kamienne schody ponurego zamczyska wyrastają. Wystarczy, że je aktor zasugeruje gestem nogi. To samo z drzwiami albo ze ścianą. Jak są potrzebne, to proszę bardzo: pstryk - i oto stają się! Widzisz? Nie, widzę tylko powietrze. Spójrz dobrze! Tak, teraz widzę. Są!... Na tym polega teatr, bo na tym polega pierwotność.

Wsysa więc nas powietrze lekko poruszone celnym gestem. Bawi zapalniczka, co wedle zapotrzebowania bywa czarnym wąsem, świeżą wątrobą ludzką bądź strzykawką pełną morderczej cieczy. Wzrusza wieszak, gdy akurat jest spadającym z wysokiej wieży człowiekiem. Cieszą, bardzo cieszą trzy aktorskie palce, które na mgnienie wcielają się w kruchą postać zagubionej w lesie dziewczynki. Tu, pod sosnami z powietrza, nad jeziorkiem, co jest krzesłem bez siedzenia, spotka złego potwora, co ma gołębie serce. Potworem zaś jest aktor, który przed momentem był trupem, a jeszcze wcześniej był... Kto to przeliczy? Kto zrachuje role, którymi aktorzy - niniejszym kłaniam im się bardzo nisko - żonglują jak w cyrku boski klaun tenisowymi piłeczkami we wszystkich kolorach tęczy?

Właśnie - klaun. Cyrkowość. Klaunada. Jarmark. Jarmarczność, buda jarmarczna, lichota poezji naprawdę wielkiej. W sumie dobrze, że dyrektor Teatru KTO Jerzy Zoń może spraszać tylko

"ansamble" małe jak garść. One nie mają świata całego pod ręką. Za to mają na języku wyssaną z palca opowieść o świecie całym. A to jest ogrom.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji