Dla kogo ten kapelusz?
Zapewne większość widzów, którzy obejrzą sztukę Eugene Labiche'a "Słomkowy kapelusz" w reż. Andrzeja Wajdy, zada sobie przynajmniej dwa pytania. Po pierwsze: czy "Słomkowy kapelusz" ją śmieszy, a po drugie: dlaczego Andrzej Wajda podjął się reżyserii tej komedii? Na te pytania nie da się odpowiedzieć wprost, a przynajmniej nie bez lektury programu do tego przedstawienia. Znajdujemy w nim wprowadzenie w epokę i klimat dzielą oraz argumenty za tym, dlaczego ta, a nie inna, komedia znalazła się w repertuarze Starego Teatru. Powiem wprost, mnie argumenty przedstawione w programie wcale nie przekonują.
Sztuka Eugene Labiche'a osadzona w konwencji klasycznej komedii, jako żelazna pozycja repertuaru, prawdopodobnie śmieszyła w drugiej polowie XIX w., może jeszcze na początku XX, ale chyba nie dziś. Ostatnio, ale przed pół wiekiem, wystawiał ją Miejski Stary Teatr w Krakowie (premiera -31.XII.1947 r.) w znakomitej jak na owe czasy obsadzie, z ówczesnymi i obecnymi koryfeuszami polskiej sceny. Zagrali w niej: Antoni Fertner, Zdzisław Mrożewski, Kazimierz Opaliński, Tadeusz Kondrat oraz rozpoczynający wielkie kariery: Gustaw Holoubek, Tadeusz Bartosik i Maria Kościałkowska (w rolach epizodycznych). Może jeszcze przed pół wiekiem skutecznie konkurował "Słomkowy kapelusz" z innymi pozycjami komediowymi, z francuskiego repertuaru - komediami Flersa czy Scribe`a. Wtedy takie płaskie komedyjki mieszczańskie, grane z lekkością, należały do kanonów humoru. Może śmieszyły, ale dziś... W takiej obsadzie oglądał "Słomkowy kapelusz" Andrzej Wajda jako student Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Dziś komedia Labiche'a śmieszy tylko niektórych, a dla większości jest nudna od początku do końca. Komedie Aleksandra Fredry wydają się przy niej arcydziełami, zresztą takimi są. Nie wiem, kogo śmieszą perypetie młodego mężczyzny, który akurat się żeni, a wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu. Czy śmieszne jest jego miotanie się po scenie i opowiadanie publiczności, co zrobił i co akurat będzie robił.
Zdawał sobie chyba sprawę z tego sam reżyser, ponieważ kazał aktorom co jakiś czas "zrobić oko" do publiczności, co ma świadczyć o ich dystansie do granej postaci. Ale to za mało, aby widownia bawiła się losami "biednego" rentiera Fadinarda i jego teścia Nonancourta.
Na drugie pytanie: dlaczego Andrzej Wajda podjął się reżyserii tej komedyjki, odpowiada on sam w sposób następujący: "Nie było się z czego śmiać, kiedy ważniejsze, jak mi się wtedy wydawało, sprawy wzywały mnie do czynu (...). Nie mam złudzeń, więcej się już nie nauczę, a może to co umiem, pozwoli mi się podjąć tego karkołomnego zadania". Czy to aby wystarczający argument za wystawieniem "Słomkowego kapelusza"? Sam reżyser przecież ma świadomość pułapek, jakie zastawia ta sztuka na każdego, kto chce ją przenieść na scenę. Reżyser ma prawo do własnych wyborów. Mnie w każdym razie Andrzej Wajda nie przekonał.
Sztukę Eugene Labiche'a może warto jedynie zobaczyć dla plejady gwiazd Starego Teatru występujących na scenie. Oglądamy popisy Anny Dymnej, Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik, Elżbiety Karkoszki, Beaty Fudalej, Mieczysława Grąbki, Aleksandra Fabisiaka, Leszka Piskorza, Andrzeja Kozaka i Tadeusza Huka. Wszyscy oni w różny sposób uzasadniają swój udział w "Słomkowym kapeluszu". Jedno jest pewne, broni się dobre aktorstwo, nawet jeśli gra się bez zbytniego entuzjazmu. A sam kapelusz jako osnowa akcji... Proszę mi wybaczyć porównanie, ale już wolę "Kapelusz pana Anatola"...