Zgnieciony kapelusz
Niemal 150 lat temu, podczas spektaklu "Słomkowego kapelusza'', pewien widz tak dobrze się bawił, że umarł ze śmiechu. W Starym Teatrze nie ma o to obawy
Sztuka Eugene'a Labiche'a to arcydzieło farsy. Od paryskiej premiery w 1851 roku do dziś zachwyca pokolenia ludzi teatru. W Polsce z pewną przerwą - bo w dwóch poprzednich dekadach sztuki tego autora podobnie jak Scribe'a i innych twórców farsy - odrzucane były przez opiniotwórczą publiczność jako zbyt lekkie, nie licujące z posłannictwem teatru.
Prawda, że w "Słomkowym kapeluszu" nie chodzi o nic ponad rozśmieszającą do łez, wspaniale opowiedzianą anegdotę. To absurdalna historia poszukiwań rzadkiego włoskiego kapelusza, w które zaangażowany jest pan młody, wiodący za sobą po całym Paryżu osiem dorożek z własnym orszakiem weselnym.
Dlaczego za tę sztukę zabrał się Andrzej Wajda? Ponieważ widzi w niej arcydzieło nieposkromionego, nie służącego nikomu i niczemu, pięknego słowa. Bo uważa ją za najśmieszniejszą pod słońcem sztukę. Dlaczego wyreżyserował ją w Starym Teatrze? Ponieważ tu są gwiazdy, a dla gwiazd pierwszej wielkości przeznaczył ten tekst Labiche.
Scenografię zaprojektowała Krystyna Zachwatowicz. Postawiła przede wszystkim na funkcjonalność. Zabudowa sceny, którą zaproponowała, stoi gdzieś w pół drogi między dosłownością a umownością. Delikatnie zaznaczonej przynależności sprzętów do epoki za pomocą drobnego detalu towarzyszy stosowanie lekkich zastawek, z których zmontowane zostały ściany i inne konstrukcje sceniczne. Tak pomyślana, nie przeładowana scenografia ma sprzyjać szybkiemu tempu akcji, swobodnemu ruchowi korowodu bohaterów i błyskawicznym zmianom miejsca.
"Nie przeładowana" jest również w tym spektaklu muzyka, ale trudno uznać to za zaletę. Autor opracowania muzycznego - Mieczysław Mejza - wykorzystuje do znudzenia fragment marsza weselnego Mendelssohna, powtarza go przy każdym przebiegnięciu przez scenę szalonego korowodu weselników.
Zebrany w obsadzie gwiazdozbiór nie błyszczy. Nie ma lekkości w grze pary ulubieńców publiczności - Anny Dymnej (Aneta) i Tadeusza Huka (jej kochanek Emil Tavernier). Ten ostatni z taką powagą podjął groźną rolę porucznika, że nie tylko u innych postaci, ale i u widzów budzi raczej respekt niż śmiech. Rozpacz malująca się na twarzy Anny Dymnej, wcielającej się w rolę niefortunnie zdradzającej żony, tylko sadystę lub wroga kobiet może skłonić do chichotu.
Fadinard Piotra Skiby tak jest przerażony swoim położeniem, że i jego stan udziela się widzom. W lekkim dyskomforcie rozważamy, jak można by pomóc nieborakowi.
Najbardziej przekonujące postaci w tym gronie to ojciec panny młodej Nonancourt w kreacji Mieczysława Grąbki i zdradzony mąż Beauperthuis grany przez Aleksandra Fabisiaka. Z dbałością o każdy grymas i gest, prawdziwie farsowo, wymyślony jest też kuzyn Bobin Leszka Piskorza.
Wszyscy razem nie stanowią zgranej farsowej rodziny. Raczej każdy gra to, co usłyszy we własnej duszy.
Reżyser "Słomkowego kapelusza" nie osiąga spiętrzenia logicznie wynikających z siebie, a jednocześnie absurdalnych zdarzeń, cała finezyjna konstrukcja tej sztuki rozłazi się. Akcja, która powinna biec po sznureczku od jednej sytuacji do drugiej, ciągnie się jak seria opowiadanych flegmatycznie dowcipów. Widz staje się świadkiem krotochwili, która jest pretekstem do pokazania na scenie paru gwiazd.
Bezradność odmalowana w mimice i grze aktorów, rozpaczliwe wykrzykiwanie kwestii każą podejrzewać, że u podstaw tej inscenizacji nie było klarownej koncepcji grania farsy. Na aktorach, mających za sobą wielkie role dramatyczne, na reżyserze, który przez lata toczył ze swoimi kolegami po fachu bój o rząd dusz - za lata pogardy dla lekkiej muzy - mści się filuterny Labiche.