Artykuły

Rodzynki w zakalcu

Krakowski Stary Teatr nie ma ostat­nio szczęścia - nawet do Andrze­ja Wajdy. Po jego niezamierzenie humorystycznej tragedii "Klątwa", otrzymaliśmy kompletnie nieśmieszną krotochwilę "Słomkowy kapelusz". Wo­lałbym na odwrót.

Program do "Słomkowego kapelusza" Eugene'a Labiche'a, oprócz uczonych wy­pisów z Henri Bergsona, Claude Levi-Straussa i Henry Gidela, zawiera portrety dwóch mężów we frakach, zdobnych w identycznie wyszywane palmy: Eugene'a Ląbiche'a wybranego do Akademii Francuskiej w 1880 r. i Andrzeja Wajdy wy­branego tamże w 1997 r. Możliwość za­mieszczenia ich tak blisko siebie to jedyny powód, którym tłumaczę sobie zaintereso­wanie polskiego reżysera tą idiotyczną francuską krotochwilą. Idiotyczną, co nie znaczy, że nieśmieszną. Pod ręką reżysera ów uroczy bibelot przeobraził się jednak w bezkształtną skamielinę.

Przez dwie godziny z okładem tłum ak­torów mozolnie pracuje na to, żeby nasz śmiech nie rozlegał się nazbyt często, a w końcu zamilkł w ogóle. Naciągana ak­cja tuszowana jest sztucznie robionym humorkiem artystów dramatycznych, udają­cych, że się świetnie czują w komediowo-farsowych rólkach i kostiumach. Problem jednak nie w tym, że aktorzy - z drobnymi wyjątkami - stroją dobre miny do złej gry. Oni przede wszystkim rozpaczliwie nie wiedzą ani co grać, ani jak grać. Starają się więc wcielić w życie kulminacyjne zawo­łanie tejże farsy. "Ratuj się, kto może!".

Do uratowanych zaliczyłbym głównie brawurowe wejścia: Ewy Kolasińskiej (Kla­ra), Andrzeja Kozaka (Vezinet), Mieczysła­wa Grąbki (Nonancourt), Leszka Piskorza (Bobin), a przede wszystkim Aleksandra Fabisiaka (Beauperthuis), z jego cudow­nym grepsem ucieczki spod wycelowa­nych pistoletów, ze słowem "na stronie" do publiczności i powrotu pod wyloty luf, by akcja mogła potoczyć się dalej. Te poje­dyncze wejścia aktorskich "starych wyg", w miarę zadomowionych w owej atmosfe­rze "boskiego idiotyzmu" i "niebiańskiej sklerozy", jak przy innej okazji pisał (o operetce) Witold Gombrowicz, to jed­nak wyjątki. Rodzynki w zakalcu.

Andrzej Wajda włączał niekiedy we własne przedsięwzięcia artystów-amato­rów z istniejącego do końca lat 80. Teatru Kolejarza w Krakowie (kolędnicy w "Z biegiem lat, z biegiem dni", kuplecista w "Ziemi obiecanej"). Ludzie ci brylowali w lekkim repertuarze przy za­wsze pełnej widowni, niedostatki warsz­tatu pokrywając niepodrabialną auten­tycznością i entuzjazmem.

Teatr Kolejarza już nie istnieje, "Piw­nica pod Baranami" po śmierci Piotra Skrzyneckiego popadła w stan hiberna­cji. Artyści Starego Teatru i ich mistrz najwyraźniej nie mają już gdzie ładować akumulatorów.

Pocieszaliśmy się myślą, że po nieuda­nym spektaklu rozerwiemy się nieco na zapowiedzianej konferencji prasowej. Nie­stety, nie odbyła się, bo Andrzej Wajda po­chłonięty jest już nowym pomysłem - fil­mem według "Pana Tadeusza". Wstrzymu­jemy oddechy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji