Odezwa do konia
W książeczce Zygmunta Hubnera "Sztuka reżyserii" Andrzej Wajda powiada tak: Są dwa momenty, w których reżyser musi mieć natchnienie: kiedy wybiera temat i kiedy wybiera aktorów. Reszta jest wykonaniem, przypomina piłowanie laubzegą. Otóż Andrzej Wajda znowu miał dwa natchnienia. Po pierwsze - coś go natchnęło, by wystawić "Słomkowy kapelusz" Labiche`a, czyli uporać się z historią wynikającą z faktu zjedzenia przez pewnego konia słomkowego kapelusza pewnej pani. Po drugie - coś go natchnąć - i to niemiłosiernie - musiało, by w roli tytułowej... to znaczy, chciałem powiedzieć: głównej, obsadzić Piotra Skibę. Coś Wajdę w tej delikatnej kwestii natchnąć musiało szalenie, albowiem - nie oszukujmy się - mówimy tutaj o roli amanta. To właśnie jego - amanta - koń zjadł, co miał zjeść, właścicielką zaś owej, by tak rzec, słomy jest Anna Dymna. Ergo - rumak Skiby wszamał kapelusz Dymnej, po czym mieliśmy na scenie Starego Teatru konflikcik.
Problem nie na tym polega, że amant-Skiba skacze po scenie odziany, diabli wiedzą dlaczego, w portki Pierrota. Portki Skiby są na poziomie całej wizualnej strony tego scenicznego kapelusza, a już z pewnością są na poziomie wyglądu Dymnej, która wygląda, jak wygląda, że już nie wspomnę - dajmy na to - o kostiumie Tadeusza Huka - Alladyna. Nawiasem - znowu potwierdziła się stara prawda, że w Starym najlepiej prezentują się aktorzy, którzy akurat - pech chciał - nie występują. Na ten przykład - Jerzy Trela. Na kapeluszu Wajdy siedział sobie spokojnie na widowni - i sami państwo widzicie: od razu mu było w tym lepiej, którą to oczywistość dedykuję pani scenograf Krystynie Zachwatowicz.
Bo niby dlaczego tak jest, że jeden poważny mężczyzna - Huk - musi się kompromitować, drugi zaś - Trela - kompromitować się nie musi? Chyba tylko Krystyna Meissner wie, o co tutaj biega. Jeśli tak, to ja bym chciał się dowiedzieć.
Problem zatem nie w tym, że oczy bolą od patrzenia - nie pierwszyzna. Nie w tym, że uszy więdną od słuchania - nie pierwszyzna. Nie w tym, że na scenie nie tylko farsy nie ma, ale za to jest lita teatralna Albania, busz, świetlica w Otwocku, żenada, rozpacz i co tam jeszcze chcecie - również nie pierwszyzna. I nie w tym problem, że światło znowu nie zawiodło, w związku z czym można za Słonimskim dorzucić, iż oświetlały wszystko żarówki firmy Osram, w związku z czym ja też. Problem w tym, że w tych niepotrzebnych jasnościach widać, że jest dokładnie odwrotnie niż to Andrzej Wajda sugeruje. Otóż - natchnienia artysty obchodzą ludzi dokładnie tyle, co brak natchnień. W teatrze bowiem wykonanie nie jest resztą, wykonanie jest istotą, zasadą, sednem i jedynym sensem. Teatr nie powinien przypominać - on powinien być piłowaniem laubzegą. Powinien być po prostu robotą. W tym spektaklu doszczętnie nic nie zostało zrobione. Pozostała zrobiona w konia. Jako koń, mam na zakończenie koleżeńską prośbę do konia Skiby. Porzuć, chłopie, ten idiotyczny kapelusz. Porzuć kapelusz - złap się za wszystko. I brnij do końca.