Kartoteka sukcesu
OSTENTACYJNIE ujęty przez autora w cudzysłów bohater "Kartoteki" Tadeusza Różewicza jest coraz starszy. W roku 1959, kiedy ta sztuka została napisana, miał w tekście lat czterdzieści, teraz ze sceny słyszymy, że już pięćdziesiąt. Jest coraz starszy razem z całym pokoleniem, które reprezentuje, a do którego należy sam poeta (i niestety również piszący te słowa recenzent obecnego spektaklu we wrocławskim Teatrze Kameralnym). A jednak "Kartoteka" jako utwór sceniczny nie starzeje się wcale. Od czasu swej prapremiery w warszawskim Teatrze Dramatycznym (rok 1960) obiegła już chyba wszystkie ośrodki teatralne kraju, miała wiele realizacji za granicą i nic nie zapowiada zmierzchu jej inscenizacyjnej kariery. Przeciwnie: jest rzeczą całkowicie pewną, że utwór ten powstanie w skarbcu dramaturgii polskiej już na zawsze, jako jedno z dzieł klasycznych, do których się stale wraca.
Znamienne przy tym (i to m.in. stanowi potwierdzenie jej nieustannej żywotności), iż "Kartoteka" trafia dziś nie tylko do ludzi znajdujących w okruchach rozsypującej się biografii bohatera bliższe lub dalsze echa przeżyć własnych, ale i do młodzieży, która może już pewnych motywów nawet nie rozumie (jak np. nękający bohatera problem klaskania: "A ja ciągle jeszcze składam ręce i tamto klaskanie klaszcze we mnie. We mnie jest czasem takie ogromne klaskanie"; klęski klaskania młodzież - chwała Bogu - na własnej skórze nie doznała), a jednak chłonie ten utwór z najwyższym zainteresowaniem, na poszczególne fragmenty tekstu i poszczególne rozwiązania inscenizacyjne reagując aplauzem przy otwartej kurtynie (to "przy otwartej kurtynie" jest zresztą już tylko utartym zwrotem retorycznym, bo kurtyny w tym przedstawieniu - podobnie jak w wielu innych widowiskach współczesnych - w ogóle nie ma, kurtyna w dzisiejszym teatrze polskim to organ w zaniku)
A na szczery aplauz zasługuje w tym spektaklu wszystko: i sam tekst, którego niewygasłą żywotność tak mocno tu podkreślam; i niezwykle klarowna formuła jego inscenizacji - dzieło Tadeusza Minca - osaczająca widownię działaniem utworu dosłownie zewsząd, gdyż dzięki odpowiednim zabiegom reżyserskim publiczność znajduje się w otoczeniu person dramatu; i doskonale wspierająca zamysły reżysera scenografia Andrzeja Sadowskiego; i poszczególne kreacje aktorskie - żadna nie ciągnie spektaklu w dół, każda stanowi niezbędny składnik dynamicznej całości.
I tu można tylko pochwalnie przepisywać nazwiska z afisza. Zdzisław Kozień znakomicie gra "Bohatera", czyli Władzia, Kazia, Jurka, Wacka, Dzidka, Zbycha i Stasia jednocześnie, widzianego dzisiaj i przed wojną, w partyzantce i na stanowisku zastępcy wicedyrektora operetki narodowej, pod murem straceń i w łóżku, w wieku lat siedmiu, piętnastu i pięćdziesięciu.
Jadwiga Skupnik ofiarnie składa na "ołtarzu sztuki" cały swój wdzięk, by się do niepoznania przeobrazić w Tłustą Kobietę, śmieszną, potworną, a zarazem żałosną, wzbudzającą współczucie. Ewa Lejczakówna w epizodzie Dziewczyny osiąga szczyt charakterystyczności bez charakteryzacji.
I dalej jednym tchem i z jednakowym uznaniem trzeba wyliczyć: Igę Mayr i Tadeusza Kozłowskiego w rolach Rodziców, jakby wyjętych z ram ślubnego portretu; Tadeusza Skorulskiego świetnie interpretującego postać Wujka; Ewę Kamas - bardzo sexy Sekretarkę, która w pewnym momencie przekształca się w nianię, owijając zwalistego "Bohatera" w pieluszki jak niemowlę; Halinę Piechowska - Olgę Łucję Burzyńską - Panią, Jadwigę Ziemiańską - Nauczycielkę, Tadeusza Kamberskiago - Gościa w kapeluszu, Henryka Matwiszyna - Gościa w cyklistówce i Młodego człowieka, Ferdynanda Matyska - Grubego i Dziennikarza, Bogusława Danielewskiego --
Pana z przedziałkiem, Andrzeja Kowalika - Przyjaciela z dzieciństwa, oraz Zygmunta Bielawskiego, Andrzeja Borysiewicza i Zbigniewa Lesienia w rolach Chóru.
Czy to tylko rejestr nazwisk? Nie, to kartoteka wspólnego sukcesu.