Drezdeńska Kartoteka
Głupio się do tego przyznać, ale "Kartoteki" Różewicza nie widziałem od siedemnastu lat. Od prapremiery w Sali Prób warszawskiego Teatru Dramatycznego, którą reżyserowała Wanda Laskowska. Ale tamto przedstawienie pamiętam bardzo dobrze. Dekorację Kosińskiego, z warszawskim płotem oklejonym plakatami, uliczną latarnią, ogromnymi, jak je sam Kosiński nazwał, szafoidami repliką obrazu Chagalla. Bohatera grali na zmianę Para i Pak. Tłustą Kobietę Łuczycka. "Kartoteka" wydawała się wtedy czymś bardzo dziwnym. Nie bardzo wiadomo było jak ją przyjąć, jak zaklasyfikować. Przywoływano na pomoc dawne poetyki awangardowe, przede wszystkim surrealizm. Ponieważ w tym samym teatrze kilka miesięcy wcześniej odbyła się pierwsza po wojnie premiera Witkiewicza, wspomniano i o nim. Ale Różewicz nie pasował do nikogo i do niczego. Ani do surrealizmu, ani do Witkacego, ani do Ionesco, ani do Mrożka, ani w ogóle do zaczynającego się wówczas kształtować pojęcia teatru absurdu. Była to pierwsza manifestacja jego własnego teatru, który sam Różewicz dopiero później nazwał realistycznym i poetyckim. Próba napisania sztuki skomponowanej jak wiersz i prawdziwej jak życie.
Była też "Kartoteka", w roku 1960 opisem i oceną sytuacji i stanu duchowego Polaków tamtego czasu. Współczesny Everyman Różewicza, który młodość stracił podczas wojny, a wiek klęski przeżył w latach pięćdziesiątych, budzi się w roku 1960, na początku dnia, epoki, historycznego momentu, prześladowany wspomnieniami, pyta i nie dostaje odpowiedzi, pytany, nie umie odpowiedzieć.
Bohater w gaciach czy piżamie, o piątej rano przesuwający przed oczyma swoje życie, chory na polski kompleks winy, klęski i odkupienia zwyczajny człowiek, a za nim ukryty złośliwy i bardzo serdeczny poeta z pokolenia Baczyńskiego, Gajcego, Borowskiego:
Mam dwadzieścia cztery lata
ocalałem
prowadzony na rzeź
Napisał w roku 1945. Wtedy zaczął szukać drugiego ocalenia: Nie wstydźcie się łez
nie wstydźcie się łez młodzi poeci
...
Rozmawiajcie o ideałach
deklarujcie odę do młodości
ufajcie obcemu przechodniowi.
Naiwni uwierzcie w piękno
wzruszeni uwierzycie w człowieka.
Za dziesięć lat zobaczył, że jest to niemożliwe:
Byli szczęśliwi
dawniejsi poeci
Świat był jak drzewo
a oni jak dzieci
Cóż ci powieszę
na gałęzi drzewa
na które spadła
żelazna ulewa
Potem powstała "Kartoteka". A ten wiersz, prosty jak partyzancka piosenka, stał się finałem i przewodnim motywem przedstawienia w Teatrze Polskim we Wrocławiu reżyserowanym przez Tadeusza Minca. Zobaczyłem to przedstawienie podczas gościnnych występów Teatru Polskiego w Dreźnie.
Oglądałem to przedstawienie w mieście gdzie powstała III część "Dziadów", pośród widzów ze słuchawkami w uszach i widziałem jak i spektakl, i tekst przebija się, jak gościnne i uprzejme przyjęcie zamienia się w przeżycie, ważne i niezwykłe dla drezdeńskiej widowni.
"Kartoteka" jest dzisiaj czymś zupełnie innym niż w roku 1960. Swobodną kompozycję reżyserską Minca dzieli cała epoka od pierwszej próby inscenizowania Różewicza przez Laskowską. To samo jest z uproszczoną i funkcjonalną scenografią Sadowskiego, który kiedyś robił surrealistyczną oprawę plastyczną do prapremiery "Grupy Laokoona". Wtedy odbierało się "Kartotekę" jako wypowiedź Współczesnego wobec współczesnych. Dzisiaj grają w niej aktorzy, którzy za czasów prapremiery chodzili do przedszkola. Tłumaczona na wiele języków, grana w wielu krajach, przestała być czysto polskim rachunkiem sumienia powstałym na końcu lat pięćdziesiątych. Doczekała się rozpraw, nabrała czy raczej dostrzeżono w niej cechy uniwersalne, ponadnarodowe i ponadczasowe. Ale Minc miał po stokroć rację, że osnuł swoje przedstawienie wokół przewrotnie prostej "piosenki" Różewicza o drzewie, na którym "zwisło pogardzone ciało". Jest tak widziana "Kartoteka" sztuką historyczną, ale mówi o historii, której trzeba wciąż na nowo się uczyć.
Istniało od dawna przekonanie, że prawdziwie "polskie" sztuki nie mogą być dla obcych widzów zrozumiałe. Teraz Różewicz i paru innych pisarzy pokazuje, że jest akurat odwrotnie. Co więcej widzowie, dla których nawet Mickiewicz był pustym nazwiskiem z historii obcej literatury, wstają dzisiaj z miejsc na przedstawieniu sztuk Różewicza.
Wrocławskie przedstawienie Minca jest wyraźnie kształtowane jako teatralne misterium odczarowywania narodowych symboli i narodowych kompleksów. Pod pewnymi względami przypomina ono "Wyzwolenie", którego bohaterem nie jest poeta, tylko zwyczajny człowiek. Tego zwyczajnego człowieka gra Zdzisław Kozień. Zwalisty, z wielką, okrągłą gębą, wspaniały zwierz aktorski, w każdym geście, w każdej kwestii naturalny i prawdziwy. A obok inna, zupełnie różna, znakomita rola Tłustej Kobiety grana przez Jadwigę Skupnik. Rola w całości skomponowana i wymyślona, gdzie aktorka wszystko musi zagrać - i tłustość, i brzydotę, i nieszczęście płynące z głupoty. Bardzo dobry jest Chór, a wszystkie role w całym przedstawieniu są konsekwentnie prowadzone w ramach reżyserskiej koncepcji, z umiarem, bez popisów, bez zgrywania się, nawet przed obcą publicznością, gdzie nie ma możliwości nawiązania bezpośredniego kontaktu z widownią. (Najtrudniejsze pod tym względem zadania miała w Dreźnie Ewa Lejczakówna, która gra niemiecką dziewczynę, nawet Kozień o mało nie powiedział do niej - zamiast: pani jest Niemką? - pani jest Polką?)
Przyjemnie było patrzeć na to prawdziwe współczesne, doskonale skomponowane przedstawienie mądrej polskiej sztuki pokazanej w tym nowym mieście o bardzo starej tradycji teatralnej. Jest w każdym z nas coś takiego jak narodowa duma, uczucie którego nie zawsze należy się wstydzić. Czasami trzymając się wciąż starych kompleksów niezrozumienia, prowincji, wyobcowania, skłonni jesteśmy przeceniać każdy polski występ za granicą, a każdą manifestację naszej kultury, nawet słabą czy głupią nazywamy sukcesem. Z tym można i należy nareszcie skończyć. Po prostu dlatego, że są w naszej sztuce zjawiska i dokonania, które zdobyły sobie miejsce w kulturze światowej. Trzeba się do tego przyzwyczaić i za granicę wysłać właśnie to, co najlepsze.