Artykuły

W co pan gra, panie B. (jeśli pan gra)?

"Markiza de Sade" Yukio Mishimy, to kolejny spektakl Tadeusza Bradeckiego w Starym Teatrze w Krakowie. I spektakl bardzo dziwny. Nie tylko ze względu na postać autora, wybitnego japońskiego dramatur­ga. Nie tylko ze względu na postać Markiza de Sade - "twórcy najbar­dziej radykalnego systemu w historii filozofii, poprzednika Nietzsche­go, nauczyciela surrealistów, (...) grafomana, pornografa, zboczeńca i prekursora faszyzmu" (z programu). Nie tylko ze względu na pomysł Mishimy - obserwujemy trzykrotne spotkania (1772,1778,1790) sze­ściu kobiet powiązanych z Markizem (żona, szwagierka i kurtyzana-kochanki, teściowa, bigotka, służąca), których życie jest tylko rozmo­wą o nim. Których życie jest cieniem jego życia. Których życie jest... jego życiem?

Nie tylko dlatego. To spektakl dziwny, bo na pozór nudny, słabo za­grany. Tak. Sześć skądinąd dobrych aktorek (I. Budner, A. Dymna, M. Gałkowska, M. Jarosz, E. Kaim, E. Kolasińska) wydaje się za bardzo nie wiedzieć, po co są na scenie. Cią­gle zapominają tekstu, przekręcają słowa. Ich aktorstwo - zawieszone gdzieś pomiędzy XIX-wiecznym te­atrem gwiazd, ekspresjonizmem, przerysowaniem, patosem, w ge­ście, wypowiadanych słowach. Ich role - tworzone grubą kreską, moc­ne, wyraziste, momentami na gra­nicy przerysowania. Scenografia - aluminiowa (?) podłoga, z tyłu prze­strzeń zamknięta jakby ścianą z pa­łacu z wąskim przejściem pośrod­ku, w tle ogromny pas białego płót­na i czarne kotary. Surowość, pew­na asceza, umowność. Jesteśmy w XVIII-wiecznym salonie, pustym, wypełnionym kanapą, wanną, stoli­kiem z kieliszkami, obraną cytryną. Może w teatrze (Charenton?, gdzie w więzieniu swoje spektakle reali­zował Markiz de Sade), szpitalu (przestrzeń dziwnie zanurzona w bieli, higieniczna, wysterylizowana). Wreszcie sam spektakl, prowa­dzony długimi, monotonnymi ujęcia­mi, podzielony - podobnie jak tekst Mishimy - na trzy akty, sekwencje, skąpane w prawie jednolitym świe­tle (czasem tylko reżyser punktuje

jakąś wypowiedź-monolog), zanurzone w dialogu, słowie, wygrywanych emocjach, spazmach. Nudny, słabo zagrany. Na pozór. Dlaczego? Bo nie wierzę, że Tadeusz Bradecki nie potrafi (już) reżyserować, zrobić interesującego, mocnego spektaklu, nie pozbawionego - jak zawsze w jego wypadku - elementów, gry, zabawy, wadzenia się z tekstem, metajęzyka. Tym razem jednak postanowił zrobić spektakl, nazwijmy to, klasyczny. Z wszelkimi tego konsekwencjami. Jak sam napisał w programie: "'Markiza de Sade' nie jest - na szczęście - jesz­cze jedną, tak ostatnio modną, pró­bą epatowania publicznością zaka­zaną tematyką, kloacznym słownic­twem, czy golizną na scenie". Stąd w spektaklu zamiast - pewnie na­giej - E. Kaim oglądamy dym-mgłę z płynnego azotu, wydobywające się z wanny podczas przygotowań do kąpieli. Stąd wybór takich (nie innych) środków aktorskich - sta­tyczność, patos, dla nas dziś grote­skowy, śmieszny. Takich (nie in­nych) środków scenicznych - jednostajność, monotonia, dla nas dziś nudna.

Takiego teatru już się nie robi. Dlaczego? Nie wiem. Po prostu. Ale Bradecki zrobił taki spektakl, taki te­atr celowo, specjalnie, perfidnie, świadomie. Nie podoba się wam tamto, nie spodoba się wam i to. Gra z nami, widzami, krytykami, krytykantami, teatrologami, których (tych ostatnich) większość była na wtor­kowym (15.02) spektaklu, trzy dni po premierze. Tylko w co? I czy ma przeciwników?

A jeśli nie gra, to "świat, w któ­rym żyjemy, jest światem stworzo­nym przez markiza de Sade".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji