Artykuły

Gdańsk. Premiera "Czarownic z Salem"

Premiera przedstawienia "Czarownice z Salem" Artura Millera w reżyserii Adama Nalepy odbędzie się w środę, 24 kwietnia na dużej scenie Teatru Wybrzeże w Gdańsku i zapowiada się jako duże wydarzenie artystyczne.

Reżyser zrealizował wcześniej w naszym teatrze znakomite przedstawienia: "Blaszany bębenek", "Kamień", "Nie - boska komedia".

Premiera włączona jest do trwającej VI edycji Festiwalu Wybrzeże Sztuki, w ramach którego przedstawienia grają zespoły z teatrów z całej Polski.

Magdalena Boć: "Banalne zło. To w nas tkwi skaza"

W zapowiedzi przedpremierowej czytamy: "Czarownice z Salem" Arthura Millera to jeden z najważniejszych dramatów amerykańskich XX wieku. Procesy i egzekucje rzekomych czarownic, które odbyły się 1692 roku w miasteczku Salem w USA, są pretekstem do dyskusji o współczesnym świecie: świecie rozpiętym pomiędzy religią a polityką, w świecie, w którym trzeba walczyć z zalewem cynizmu, zawiści i bezwzględności. To alegoryczna, ale i bardzo brutalna opowieść o tym, jak pozornie błahe wydarzenie uruchamia spiralę zdarzeń, w której wszystkie ciosy są dozwolone, która niszczy wszystko i wszystkich oraz od której nie ma już odwrotu. A wszystko zaczyna się od grupki niewinnych dziewcząt, które idą tańczyć nocą w lesie..."

- Niestety, temat jest ciągle aktualny, a tekst jest ciągle bolesny, naszych kontekstów społecznych można w nim odnaleźć bardzo wiele - powiedział na próbie medialnej we wtorek, 23 kwietnia 2013 r. Adam Orzechowski, dyrektor Teatru Wybrzeże.

- Gram Ann Putnam, razem z moim mężem stanowimy finansową elitę miasteczka - powiedziała "Dziennikowi Pomorza" Magdalena Boć. - Moją postać określa, definiuje, niemożność posiadania dzieci. Ann straciła siedmioro dzieci, wszystkie tuż po porodzie, jedyną naszą córką jest dziewczynka fizycznie i intelektualnie niepełnosprawna, mam ogromny zaszczyt, że moją córkę gra pani Krystyna Łubieńska.

To nieszczęście, która się małżeństwu przydarzyło, Ann i jej dużo starszemu ode niej mężowi, determinuje ich relację i, Magdalenie Boć wydaje się, że to w nich właśnie rodzi się tak zwane banalne zło. To banalne zło aktorka rozumie tak, że z powodu własnej niemocy i kompleksu nieszczęścia małżonkowie starają się pociągnąć całą społeczność w jakieś bagno wzajemnych oczernień. Tak bardzo trudno przyznać się, stwierdza, że to w nas tkwi skaza. Łatwiej jest powiedzieć, że to inni, a najłatwiej jest winę zrzucić na jakieś złe moce.

- Myślę, że to jest bardzo mroczna i niewdzięczna do zagrania rola - kontynuuje Magdalena Boć. - Adamowi Nalepie bardzo zależało na tym, żeby nasze przedstawienie miało nieokreślony czas. Ja jestem stylizowana na lata 20., a mój mąż wygląda jak cowboy z dzikiego Teksasu z lat 70. XX wieku. To wszędzie i nigdzie jest, myślę, istotą scenografii i zamierzeniem reżysera, żebyśmy mogli się utożsamiać z tym złem, które może zdarzyć się zawsze i wszędzie, ono tkwi w człowieku, akurat moja postać nosi je w stopniu szczególnym.

Krystyna Łubieńska: "Szekspir nie musi chodzić w dżinsach"

- Tak mnie, jako niepełnosprawną, rodzice odbierają, ale ja mam swoje życie, które jest bardzo barwne, mam swój własny świat - mówi Krystyna Łubieńska, odtwórczyni postaci Ruth Putnam. - Ja, jako Ruth, nie akceptuję środowiska, w którym jestem, bo mam swoje spojrzenie na życie. Myślę, że to, że inaczej widzę świat, stanowi o ciężarze gatunkowym mojej roli.

- Jestem zachwycona koncepcją Adama Nalepy, w ogóle jest to wspaniały reżyser, lubię jego poetykę teatru, akceptuję jego wyobraźnię, wrażliwość na teatr, na współczesność, on na siłę nie robi tak zwanych współczesnych przedstawień, że Szekspir musi chodzić w dżinsach, nie traci magii teatru i to jest bardzo mocna strona jego reżyserii, teatralność wykorzystuje w stu dwudziestu procentach. To, że on mi zaproponował rolę czternastoletniej dziewczynki.

Premiera odbywa się dwa dni przed benefisem "Krystyna Łubieńska i jej zwierzęta" w Nadbałtyckim Centrum Kultury.

- Nie wyobrażam sobie, jak mam to wszystko przeżyć na raz - kontynuuje rozemocjonowana aktorka. - Benefis miał się odbyć kilka lat temu, różne tragedie przeżywałam, odkładałam, odkładałam, a teraz akurat się wszystko zbiegło. Często urządzam dla publiczności spotkania z poezją i to jest dla mnie odpoczynek, scena wymaga zupełnie czegoś innego, innej mobilizacji, może przez to przebrnę.

Gdy pytam aktorkę, jak to czyni, że nieustająco tryska siłą życia, jest twórcza i ogromnie życzliwa ludziom, odpowiada:

- Nie mam czasu na starość, a młodość przychodzi z wiekiem, otwieram ramiona do świata, dla mnie życzliwość, uśmiech, są kluczem do szczęścia w życiu, uwielbiam się zachwycać! Oczywiście, że każdy z nas ma wspaniałe i gorsze chwile, ale te najlepsze należy zachowywać w pamięci i myśleć o nich na co dzień, życie jest takie kruche, trzeba je smakować!

Adam Nalepa: "Ludzki brak tolerancji. Lęk przed innym"

- Miller pisał tę sztukę w latach 50. kiedy miał problemy z makkartyzmem, czyli z prześladowaniem komunistów, do których, podobno, sam należał i wybrał alegoryczny temat sprzed trzystu lat właśnie o zaszczuciu, rozumiał to bardzo symbolicznie i dlatego ten dramat funkcjonuje do dzisiaj - mówi Adam Nalepa. - Mam wrażenie, że to jest prawie antyczny dramat przez to. Reżyser z aktorami próbowali nie opowiadać bardzo dosadnie, że to jest Polska, nie mówili na próbach, o czym jest przedstawienie, dlatego treść jest ciągle otwarta na każda sytuację. Czy chodzi o skazanie na fizyczną śmierć? Czy o śmierć medialną? Czy występuje sytuacja podobna, jak w przypadku Millera, że przez kilka lat nie był wydawany w Ameryce, nie dostał paszportu i nie mógł odbierać nagród, które dostawał?

- Czy w spektaklu opowiadamy o naszej politycznej, czy o religijnej sytuacji? - kontynuuje Adam Nalepa. - Równie dobrze może chodzić o mój problem z sąsiadami, nie podpisałem jakiegoś listu i nagle jestem persona non grata, a nic nie zrobiłem. Każdy przedstawienie odczyta inaczej.

Ta sztuka mówi o ludzkim braku tolerancji, w Polsce, w Niemczech, czy gdziekolwiek indziej na świecie. W relacjach międzyludzkich zawsze występuje lęk przed innym, stwierdza reżyser.

Jakub Roszkowski: "Język Millera był, jest i będzie aktualny."

Gdy pytam, jak reżyser pracował nad tekstem z Jakubem Roszkowskim słyszę, że nieustająco się ze sobą konsultowali, scenariusz na pierwszych próbach czytany był przez aktorów w obecności obu panów, z czasem dramaturg przychodził coraz rzadziej, aby się do pewnym czasie pojawić i popatrzeć z dystansu na całość.

- Bardzo dużo tekstu Millera skreśliliśmy, natomiast uwspółcześnienie było minimalne, były propozycje aktorów, które uwzględnialiśmy - kontynuuje reżyser.

- Mamy otwartą scenę, gramy na podeście, a więc widać wejścia i zejścia aktorów - uchyla rąbka tajemnicy Adam Napela. - Co oznacza ziemia, po której chodzą aktorzy, nie powiem, widzowie będą mogli na spektaklu to po swojemu odczytać.

- Założyliśmy na początku, żeby być wiernym Millerowi tak, że gdyby usiadł z nami na widowni, rozpoznał by swoje dzieło - wyjaśnia Jakub Roszkowski. - Sam Miller w "Czarownicach z Salem", używał języka alegorycznego, opisywał za pomocą historii sprzed trzystu lat to, co się działo w Stanach Zjednoczonych w latach 50., w czasach makkartyzmu. Mam wrażenie, ze ten tekst był, jest i będzie aktualny.

Jeśli chodzi o ingerencje dramaturga, to były one nie w sensie językowym, ale w sensie znaczeniowym. Realizatorzy próbowali inaczej odczytać te same słowa Millera, żeby były ważne tutaj, starali się nie zmieniać oryginału, by nie wykrzywić języka millerowskiego, który jest bardzo dobry.

- Wierzę, że spektakl nie jest sprzed sześćdziesięciu lat, tylko bardzo dzisiejszy - dodaje Jakub Roszkowski.

Na zdjęciu: Krystyna Łubieńska, Krzysztof Matuszewski i Magdalena Boć

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji