Artykuły

Wielka wyprzedaż mitów, rodzina na śmietniku, komiwojażer umarł

"Śmierć komiwojażera" w reż. Iwo Vedrala w Teatrze im. Węgierki w Białymstoku. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej Białystok.

Wielki napis SALE w Teatrze Dramatycznym bije po oczach, organizuje przestrzeń, nie znika nawet na chwilę. To klucz do wszystkiego. Oto na oczach publiki rozgrywa się wielka wyprzedaż: rodzinnych mitów, marzeń, emocji. Nie ma co się śmiać, drogi widzu: my też w tej wyprzedaży i powolnym upadku uczestniczymy.

Wydawać by się mogło, że znakomity tekst Arthura Millera "Śmierć komiwojażera" z 1949 roku, w którym starzejący się obwoźny sprzedawca nie wytrzymuje tempa i poddaje się drapieżnemu kapitalizmowi lat 40. - w XXI wieku na scenie wybrzmi anachronicznie. Tyle się przez ten czas zmieniło: rynek ewoluował, nastąpiła inna epoka, a nawet kilka, nie wspominając o galopującej technologii, która ów rynek wspomaga. Nawet słowo "komiwojażer" poszło w międzyczasie na śmietnik, dziś powiedzielibyśmy o nim przecież może raczej "akwizytor" czy "przedstawiciel handlowy". Jest więc ryzyko, że kameralna opowieść o dramacie pewnego człowieka, który w końcu zrozumiał, że jest niepotrzebny - nie wypadłaby na scenie w sposób pełny i zrozumiały, właśnie ze względu na kontekst. A jednak najnowsza premiera w Węgierce zaskakuje świeżością, idzie z duchem czasów, wciąga widza. I choć można oczywiście postawić zarzut, że może mało w tym wszystkim Millera, a więcej zabiegów formalnych, nowoczesnych i efektownych, to jednak nawet ów zarzut staje się w pewnym sensie komplementem. Bowiem nawet w tym wymiarze, za pomocą formy, spektakl opowiada o tym, co jest istotą sztuki Millera: mówi o odchodzeniu, zanikaniu starego, przychodzeniu nowego, i o tym, co się dzieje pomiędzy.

Reżyser spektaklu Iwo Vedral, wraz z zespołem, pokazał to znakomicie. W swojej adaptacji "Śmierci komiwojażera" wyjął to, co w sztuce najciekawsze, dodał swoją wizję, połączył minione z obecnym. I dotknął absurdu naszych czasów, w których na sprzedaż jest właściwie wszystko: emocje, rodzinne problemy, części ciała. Białostocka "Śmierć komiwojażera" to nie tylko opowieść o dramacie sprzedawcy, którego już nikt nie chce, bo i on się zestarzał, i jego metody, a ludzie potrzebują już czegoś/kogoś innego.

To też rzecz o wielkiej wyprzedaży rodzinnych mitów i marzeń, o tabloidyzacji i makdonaldyzacji naszego społeczeństwa, papki, którą się mu funduje, a ono ją łyka, o praniu mózgów i manipulacji. Za pomocą multimediów i odniesień do współczesności udało się spiąć dramat sprzed 60 lat z dramatem naszych czasów. I postawić niewesołą diagnozę świata, w której niedopasowani do nowej rzeczywistości muszą odejść. Dosadniej rzecz ujmując: wylądować na śmietniku.

***

Swoje niedopasowanie w pewnej chwili odkrywa Willy Loman, zaharowany sprzedawca. Któregoś dnia zdaje sobie sprawę, że nie spełnił się ani w pracy, ani w życiu rodzinnym. Nie nauczył synów samodzielności - jeden z nich, w którym pokładał wielkie nadzieje, nie doszedł do niczego. Ciągle się kłócą, rozmijają w postrzeganiu świata. Aż któregoś dnia dzieje się jeszcze gorzej - Willy traci pracę, czuje się jak śmieć. Już ostatnie miesiące go przygniatały jak ciężka chmura, teraz wręcz w niej zastygł. Ciekawie to pokazuje w swojej roli Krzysztof Ławniczak. W kurtce, z teczuszką, zgarbiony, wchodzi do domu, mówi że jest zmęczony, zdejmuje buty i skarpetki, zawija się w koc i zastyga. Czasem się ożywi, wygłosi jakieś swoje teorie albo zacznie krzyczeć na synów, zapyta o coś żonę, przejdzie, drobiąc nogami parę kroków, i znów zamienia się w kamień. To teatr drobnych gestów, małej ilości słów, dość ascetyczny, co jest tu wielką zaletą. Więcej słów między sobą zamieniają synowie, pozornie poukładany Happy i rozedrgany, nerwowy Biff (ciekawe role Piotra Półtoraka i Dominika Nowaka - gościnnie), którzy leżą na łóżku w dresach, popijają piwo, rzucają parę rubasznych żartów, wspominając przeszłość (co symptomatyczne). Ale i wokół nich, kiedy już wyrzucą z siebie tych kilkanaście zdań, pokłócą się, powiedzą coś w przestrzeń - unosi się coś obezwładniającego. Jest jeszcze matka (świetna rola Danuty Bach), która w wałkach na głowie waruje przy lodówce, otwiera ją i zamyka, odpowiada na pytania, czasem sama o coś zapyta, najczęściej o to, czy mąż chce kanapkę z serem. I choć przez długi czas sprawia wrażenie jakiegoś nieruchomego zaprogramowanego na niektóre czynności robota, to w pewnym momencie to wrażenie się przełamuje: jest w niej coś ludzkiego, autentycznie martwi się o to, co dzieje się z mężem, o wieczne kłótnie między nim a synami.

Ów ciążący nad wszystkim smutek (jest cały czas, nawet gdy bohaterowie (a może aktorzy) dostają głupawki i śmieją się do rozpuku, jest w tym śmiechu coś przerażającego) podkreśla muzyka w tle - nienachalna, cichutka, a jednak groźna, wprowadzająca nastrój niepokoju (Dawid Dąbrowski).

Podobnie działa na emocje przestrzeń teatralna - bardzo ciekawie zorganizowana na potrzeby spektaklu (scenografia Tomasz Brzeziński). Tym razem widzów posadzono na scenie (część również na balkonie), aktorzy są tuż obok, na wyciągnięcie ręki. I tu też pojawia się interesujący paradoks tej inscenizacji. To spektakl bardzo blisko widza, a jednocześnie jakby zawieszony próżni. To, co jest bardzo kameralne, jednocześnie zdaje się rozciągać w nieskończoność. Scenę oglądamy z różnych perspektyw - telebim zawieszony nad sceną pokazuje ją w różnych ujęciach, nagrywanych w czasie rzeczywistym, w kilku miejscach rozstawiono też telewizory (często przesiaduje przed nimi i przeżywa tajemnicza Kobieta - Arleta Godziszewska). Właściwie każdy członek tej rodziny gapić się może w swój, i zobaczyć np. moment wyboru papieża. Czasem scena sprawia wrażenie kameralnej niszy, czasem odpowiednio sfotografowana - boiska, na którym dochodzi do rożnych rozgrywek - oto metafora życia, w którym nieustannie się boksujemy, niektórzy przegrywają. To przestrzeń, w której ludzie są blisko siebie, a jednak często bardzo daleko. Wygłaszają do siebie puste frazesy, mamroczą pod nosem, nie słysząc się, nie słuchając właściwie nawzajem (w spektaklu, by wreszcie reszta usłyszała - bohaterowie co jakiś czas krzykną coś do mikrofonów zawieszonych nad sceną).

Czy nie jest tak (mówię, nie słyszę) - w wielu domach?

***

Amerykańska rodzina Millera zyskała polskie akcenty - na swój sposób przegląda się w niej świat współczesnych blokowisk. I to dosłownie. Oto bowiem widzowie dostają kolejną niespodziankę, podkreślająca tabloidyzację naszych czasów. Dramat rodziny Lomanów można przerwać czymś w rodzaju reklamy - absurdalną historią innej rodziny, rozgrywającą się na jednym z białostockich blokowisk właśnie. Zdradzać niespodzianki nie będziemy, napiszemy tylko, że twórcy spektaklu fundują widzom telenowelę w teatrze (wizualizacje - Jakub Falkowski), w której wyśmiewają popularne ostatnio w telewizji pseudoparadokumenty o "zdradach", "trudnych prawdach", pamiętnikach wakacyjnych" i "sekretach" i tak dalej, i dalej. A wszystko to - wedle reguł gatunku - unurzane w telewizyjnej papce i pustosłowiu, z głupawymi dialogami i absurdalnymi historiami rodem z tabloidów (dodać trzeba, że w tej łzawej historii z odgrywaniem ról rodziny Nowaków, nieźle - jak na gatunek przystało - radzą sobie białostoczanie, na potrzeby spektaklu wyłonieni w castingu).

I tak dramatyczna historia Lomanów, którą naprawdę można się przejąć, zderza się z historią rodziny Nowaków, którą przejąć się nie sposób, co najwyżej roześmiać się, ewentualnie zapłakać nad głupotą opowiastek tego typu. Problem polega na tym, że takie opowiastki stają się w naszych czasach standardem, a niektórzy śledzą je z wypiekami na twarzy. Właśnie takiego momentu przemiany świata, tego, co się z nim dzieje, totalnej wyprzedaży wszystkiego, co kiedyś było nawet nie do pomyślenia - interesująco dotyka w swym spektaklu Vedral. I zderza ze sobą gatunki, emocje, różne modele: życia, marzeń, biznesu.

Zderza się też więc w spektaklu anachroniczny model sprzedaży sprzed ponad pół wieku, z modelem przyszłości, reprezentowanym przez nowoczesnego wilka biznesu i manipulacji. Ktoś taki jak Howard (w spektaklu pracodawca Willy'ego), takich jak Willy zjada na śniadanie. Howard to człowiek lat 90. i późniejszych - zupełnie inny standard przekonywania ludzi i manipulowania nimi. Kilka słów i gestów wystarczy, by szybko zrozumieć do jakiej znanej korporacji twórcy się odnoszą. Rafał Olszewski rozgrywa tę postać po mistrzowsku: świetnie podpatrzona mowa ciała, klasyczny speech, któremu wielu może się nie oprzeć, dyktatorskie frazy o szczęściu, milionach, powitaniu w nowym życiu i byciu równym. Prawdziwe korporacyjne Kazanie na Górze.

I oto naprzeciwko Howarda - przybysza z nowej epoki, prężącego tors na tle wielkich liter SALE - staje stary zagubiony Willy, który nabiera odwagi, by prosić o podwyżkę, a... z każdą chwilą traci nie tylko podwyżkę, ale właściwie całego siebie.

Wstrząsająca scena. SALE - WYPRZEDAŻ właśnie się dokonała.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji