Pułapka wieloznaczności
O "Zimowej opowieści" Krzysztofa Warlikowskiego pisano już bardzo dużo i zazwyczaj w samych superlatywach. Niektórzy mówili nawet, że to najlepsza inscenizacja szekspirowska w polskim teatrze od ładnych kilku lat i sam Szekspir tak wystawiłby dziś swoją sztukę. Sprawa nie jest tak oczywista. Od kilku lat z ogromnym zainteresowaniem śledzę twórczość Warlikowskiego. Niezależnie, czy jego spektakle okazywały się sukcesem (jak choćby znakomity, a trochę niedoceniony "Roberto Zucco"), czy porażkami (jak "Trucizna teatru"), zawsze imponowały konsekwencją.
Z poznańskim przedstawieniem jest inaczej. Pierwsza scena przenosi nas w świat baśni. Na scenie Hermiona (Antonina Choroszy) prosi swego synka Mamiliusza (Mateusz Hornung), by opowiedział jej smutną historię. Sekwencja ta znajduje się w II akcie dramatu, ale umieszczona w prologu spektaklu mogłaby wyznaczać jego tonację. Tym bardziej że Warlikowski i autorka scenografii Małgorzata Szczęśniak idą tu na całość. Opuszczają z sufitu okno i posypują bohaterów śniegiem. Podobny moment mógłby znaleźć się w którejś z ekranizacji "Opowieści wigilijnej" Dickensa. Zamierzony kicz pozwala na potraktowanie "Zimowej opowieści" z dystansem i ironią właściwym naszym czasom, ale Warlikowski nie idzie tym tropem. Pierwsza część przedstawienia przebiega na wysłuchiwaniu morderczych tyrad chorobliwie zazdrosnego Leontesa (Mirosław Konarowski) i skarg niesłusznie oskarżonej o zdradę żony. Duch "Zimowej opowieści" znika bezpowrotnie, a spektakl przypomina Szekspirowskie "Kroniki królewskie". Ciekawiej dzieje się w scenie sądu nad Hermioną. Umalowane twarze aktorów akcentują ceremonialny charakter sytuacji scenicznej. Reżyser porzuca jednak także tę, ciekawą przecież, interpretację utworu.
Po przerwie zaczyna się inne, nowe przedstawienie. Tę część rozpoczyna monolog Czasu, który przedstawia Warlikowski jako nie istniejącego w oryginale Błazna. Świetna Krystyna Feldman wypowiada go z dystansem, ironicznie, wprost do publiczności, łatwo nawiązując z nią kontakt. Zabieg ten ujmuje rzeczywistość spektaklu w nawias, po części unieważniając to, co zdarzyło się wcześniej. Czas wprowadza na scenę starsze o szesnaście lat postaci. Zmianę Warlikowski i Szczęśniak odmalowują w bardzo jaskrawych kolorach. Leontes i Poliksenes (Mariusz Sabinowicz) mają teraz długie włosy, pokaźne brody i rumieńce na policzkach zaznaczają ich wiek. Siedzą przy teatralnych toaletkach, by za moment znów powrócić do swoich ról. Powraca "teatr w teatrze" i w tym momencie Warlikowski wykonuje kolejną woltę. Rozgrywające się w Czechach sceny plebejskie, u Szekspira przypominające pasterską idyllę, przedstawia jako orgię w dzisiejszym stylu technorap. Perdita (Agnieszka Różańska) w krótkiej sukience i wojskowych butach wraz z Floryzelem (Szymon Bobrowski) tańczy szalone pogo, biesiadnicy obficie raczą się czerwonym winem, z tyłu czeka wiszący, wypatroszony wieprz. Przedstawienie nabiera tempa i może się wydawać, że wreszcie dotarliśmy do esencji "Zimowej opowieści" w wersji Krzysztofa Warlikowskiego. Sztuka ta bardzo rzadko udaje się na scenie. Z drugiej strony dzieło autora "Burzy" prowokuje do zadawania pytań w kontrze wobec tekstu. Czy historię miłości i zdrady można rozumieć dziś dosłownie, akceptując wszystkie nieprawdopodobieństwa baśniowego świata? I wreszcie jak traktować happy end, przyznający postaciom to samo prawo do szczęścia, zmazujący z nich winę i podejrzenia? Autorzy przedstawienia rezygnują w finale z optymistycznej nuty, mocno podszywając go gorzką ironią. Nie możemy ręczyć za Hermionę - być może rzeczywiście zdradziła swego małżonka. Wątpliwości budzi też nieskazitelna w dotychczasowych inscenizacjach osoba Poliksenesa.
A więc jak? Czy reżyser decyduje się kompromitować Szekspirowskie "dramatis personae", gdyż "Zimowej opowieści" inaczej dziś zagrać się nie da? Wskazywałyby na to druga część i finał przedstawienia. Taka interpretacja pozwoliłaby przyjąć spektakl prawie bez zastrzeżeń. Ale co wtedy zrobić z pierwszą.
Kłopot z tym przedstawieniem. Dużo w nim wieloznaczności, znaków zapytania. Każe to myśleć o "Zimowej opowieści" Warlikowskiego jak o spektaklu pękniętym i, o dziwo, nie do końca konsekwentnym.