Artykuły

Plastry na zmęczone emocje

- Moje odejście z teatru to nie jest zagrywka taktyczna pod tytułem: "Odchodzę, a teraz błagajcie mnie, żebym został. Kiedy złożyłem wymówienie, nikt mnie nawet nie zaprosił na rozmowę - mówi łódzki aktor Kamil Maćkowiak.

Dominika Kawczyńska: Odchodzisz z Teatru Jaracza, żeby zaspokajać pragnienia inaczej niż tylko wyobrażaniem sobie wymarzonych sytuacji?

Kaml Maćkowiak: Mam ogromną potrzebę zmiany. Jestem związany z teatrem od 10 lat i zauważyłem, że przestałem się rozwijać. Potrzebuję nowego etapu. Muszę wziąć za siebie dpowiedzialność. Nie chciałbym wpaść we frustrację, której doświadczam w tym miejscu,

Co przyspieszyło tę decyzję?

- Rozmowa z Wojciechem Nowickim, dyrektorem naczelnym. Praca aktora teatralnego to trudna dyscyplina. Mam 33 lata. Już wiem, że ma znaczenie także to jak jestem gratyfikowany. Przez dwa lata zbierałem się niezdarnie do samodzielności.

Obraziłeś się na teatr?

- Nie chcę funkcjonować w zakulisowych narzekaniach. To nie jest zagrywka taktyczna pod tytułem: "Odchodzę, a teraz błagajcie mnie, żebym został". Rezygnuję, bo w "Jaraczu" brakuje integracji, systemu motywacji, Aktorzy są tu zostawiani sami sobie. Kiedy złożyłem wymówienie, nikt mnie nawet nie zaprosił na rozmowę. Nie chcę być w rym samym miejscu za 10 lat, należeć do instytucji, z którą się nie identyfikuję. Nie szukam etatu.

Zamierzasz działać tylko w ramach Fundacji Kamila Maćkowiaka?

- Na razie tak. Mam świadomość ryzyka. Dopadają mnie lęki. Ale dzisiaj grać nie znaczy dla mnie być. Chciałbym, żeby aktorstwo nie tylko było sposobem na kontakt z publicznością, ale również na zarabianie pieniędzy. Poszedłem nawet prosić o podwyżkę za "Niżyńskiego", równowartość której miała wynosić cenę trzech biletów. Zawsze gram przy nadkompletach...

Nie dostałeś jej.

- Zignorowano mnie. Jestem tu niepotrzebny. Nie mam czasu na dalsze marnowanie życia.

Ale póki co żegnasz się nie tylko z Jaraczem, ale i z "Niżyńskim".

- Bardzo się zmieniłem podczas ośmiu lat wcielania się w tę postać. Przez ostatnich sześć chodziłem na terapię. Chcę zadbać o jakość swojego życia - nie tylko na scenie. Przyszedł moment, w którym zrozumiałem, że wyrastam z Niżyńskiego. Uważam, że spektakl należy wyeksploatować, a następnie się z nim pożegnać. "Niżyński" jest nośnikiem lęków, z którymi chcę się już rozstać. Stałem się niewolnikiem tego spektaklu. To jedyna rola rodząca taką więź z publicznością. Wysokie c, którego dotknąłem, stało się niebezpieczne. Przyszedł czas na nowe. Chciałbym, żeby łódzka publiczność nie kojarzyła mnie

wyłącznie z Teatram Jaracza. Żeby widzowie poszli za mną. Czasy się zmieniły, a w instytucjach kulturalnych wciąż panuje PRL. Jako 19-latek rzuciłem balet, mając świetne perspektywy. Ewa Wycichowska zaproponowała mi współpracę, mogłem lecieć do Monte Carlo. Zrezygnowałem, żeby poświęcić się aktorstwu. Teraz również zamierzam zaryzykować.

Kiedy uświadomiłeś sobie, że najbardziej ceni się ludzi wyróżniających się siłą. urodą, talentem?

- Chyba w szkole baletowej. Jako dziesięciolatek doszedłem do rangi najlepszego tancerza w grupie, a to przenosiło się na relacje w internacie. Wyrosłem w presji bycia najlepszym. Straszna pułapka. Nawet miłość własna nie jest bezwarunkowa. Musiałem zapracować na to, żeby się lubić. Całkiem się jeszcze nie poukładałem, ale jestem na dobrej drodze.

Jako kilkulatek chciałem śpiewać jak Tina, potem wymyśliłem, że lepiej się zaprezentuję na scenie, gdy będę tańczył. Stąd balet. Czuję, że w okresie dojrzewania nie radziłem sobie z emocjami. Uciekłem wgranie. To było moje wyjście awaryjne. Pierwsza terapia. Gdybym mógł przeżyć życie jeszcze raz i dzisiaj miał 15 lat, na pewno nie zostałbym artystą. Może psychologiem? Wrażliwość to kwestia zaburzenia. Im bardziej układam się ze sobą, tym mniej mam ochotę rozgrzebywać się psychicznie. W 2007 r. moja koleżanka Magda, z którą nie widzieliśmy się siedem lat, obejrzała "Niżyńskiego" w Gdańsku. "Kamil, to straszne" - powiedziała mi po spektaklu. Oponowałem. "Jestem dobry w takich rolach" - argumentowałem. "To jest moje emploi". "Może jak poukładasz się ze sobą, nie będziesz chciał grać takich postaci" - usłyszałem. Wyśmiałem ją. Dzisiaj wiem, że miała rację. Praca na scenie była dla mnie formą autodestrukcji. Nie szanowałem się. Nie dbałem o to, jakie koszta fizyczne i psychiczne poniosę. Ten zawód generował moje poczucie porażki. Skoro widzowie gadają, ktoś odbiera komórkę albo wychodzi, to znaczy, że nie jestem wystarczająco dobry. Bardzo personalnie odbierałem reakcje. Przy swojej niskiej samoocenie wybrałem najgorszy z możliwych zawodów. Moja fantazja o domu, o polanie, rymuje się z brakiem potrzeby udowadniania czegoś. Uwodzenia, fascynowania ludzi.

Szaleństwo jest bliższe stanowi kultury czy natury?

- Kultury, bo jest ucieczką od norm, presji funkcjonowania w społeczeństwie. Znacznikiem tego, że człowiek chce się wyzwolić. Chociaż... szaleństwo w postaci uwolnienia się od czegoś jest chyba bliższe naturze? Wszystko zależy od tego, jak na nie spojrzymy. Jeśli to zaburzenie wynikające z uwarunkowań genetycznych, załamań, traumy, nasuwa się wniosek, że może zaistnieć dopiero w społeczeństwie, a więc w kulturze. Jako nastolatek miałem silny lęk przed chorobą psychiczną. W pierwszym w życiu monodramie - "Iluzjach", które zrobiłem jako 16-latek - grałem właśnie chorego psychicznie.

Uwielbiam i jednocześnie boję się "Niżyńskiego". Ten spektakl jest jak kontrolowane odpłynięcie przy pełnej akceptacji ludzi. Daje wolność. Mogę dotknąć życia człowieka szalonego pod płaszczem postaci.

Ktoś inny może zmierzyć się ze strachem, z którym ty konfrontowałeś się przez ostatnie osiem lat?

- To mój współautorski spektakl. Mam do niego prawa. Nikt inny nie może grać tego monodramu, ale teatr na pewno jakoś uzupełni tę repertuarową lukę. Wszystkich da się zastąpić.

Twój autorski monodram "Diwa" zrekompensuje widzowi pożegnanie z"Niżyńskim"?

- Dowiem się tego po premierze w Akademickim Ośrodku Inicjatyw Artystycznych, a tę muszę zorganizować do końca listopada - takie są założenia konkursu urzędu miasta. Zwycięstwo przyniosło mi 60 tysięcy złotych na realizację spektaklu. Gram "prawie" kobietę. Będą elementy tańca i śpiewu. Na tym etapie prób uczę się utrzymać na 14-centymetrowych szpilkach. Muszę schudnąć osiem kilogramów. Będę ćwiczył, żeby mój tyłek wyglądał bardziej wiarygodnie.

Dwa lata temu rozmawialiśmy o tym, że zdarzyło ci się uciec z próby generalnej ze strachu. "Im większa odpowiedzialność, tym silniejsza fantazja o ucieczce" - tłumaczyłeś. Po co się tak dręczyć?

- Dzięki temu, że wychodzę na scenę, zmuszam się do konfrontacji z publicznością, oswajam strach. Robię to, żeby nie być jego więźniem. Gdyby nie to, pewnego dnia nie wyszedłbym z domu. Rezygnacja z ucieczki jest wygraną. Daje poczucie siły. Wiem, że jestem w stanie zaprzyjaźnić się z lękami.

W imię czego wprowadzasz się w skomplikowane stany psychiczne?

- Mój świat wewnętrzny jest skomplikowany. Gdybym nie przeżywał trudnych emocji w pracy, mógłbym chcieć doświadczyć ich w życiu. Kiedyś miałem potrzebę przypięcia sobie etykietki, ale zawsze byłem rozdarty przez sprzeczności. Odważny i pełen strachu. Ekstrawertyczny i zamknięty w sobie jednocześnie. Wygrywało to, co było silniejsze w danej chwili. Chciałem mieć nad tym panowanie. Na scenie mam.

Zamknij oczy i wyobraź sobie, że znika to krzesło, stół, teatr, betonowy chodnik, ulica. Dookoła wyrastają drzewa. Cofasz się w czasie o tysiące lat. Jak ci się podoba?

- Mam pod powiekami piękny, zielony las. Widzę go z polany, na której właśnie stoję. Jest spokojnie. Cicho. Jestem szczęśliwy. Tak, na pewno bardziej niż teraz. Pragnę życia bliżej natury, harmonii. Bliżej siebie. Bez presji bycia ocenianym. Z dala od ambicji, która jest efektem zaburzeń charakterologicznych. Gdyby nie brak ojca, nie najszczęśliwsza sytuacja rodzinna, może uniknąłbym psychologicznego dążenia do mocy? Chęć dowartościowania się, osiągnięcia sukcesu, zeszłyby na dalszy plan. Jako chłopiec musiałem w fantazjach rekompensować sobie życie. To sprawiło, że zechciałem być artystą. Nadczłowiekiem", który byłby zawsze kochany i podziwiany. Marzenie o scenie pojawiło się, gdy miałem pięć lat Chciałem być Tiną Turner, liderem, którego energia ponosi tłum. W stanie natury byłbym samowystarczalny. Osiągnąłbym poczucie bezpieczeństwa. To nie pierwsza wizja cofnięcia się do przeszłości. Wyobrażałem sobie życie w XIX wieku - z wieloma udogodnieniami, o których człowiek pierwotny jeszcze nie pomyślał, jednocześnie bez licznych osiągnięć cywilizacyjnych. Zgaduję, że przez pierwsze dwa-trzy tygodnie uciekałbym w sen. Ale potem zacząłbym organizować sobie pracę. Wreszcie miałbym czas na posłuchanie głosu w głowie. Wszystko zależałoby ode mnie. Czułbym się mężczyzną.

Człowiek jest szczęśliwszy w samotności czy otoczony grupą innych ludzi?

- Mnie głębokie poczucie bezpieczeństwa daje samotność. Nigdy, poza szkołą, nie należałem do żadnej wspólnoty. Unikałem subkultur. Nawet podczas Euro nie zostałem kibicem. Od dziewiątego roku życia mieszkałem w internacie. Bycie pojedynczym jest dla mnie naturalne. To strach sprawia, że chcemy tworzyć własne mikroświaty. Im są one mniejsze, tym pewniej się czujemy. Do samotności można kogoś wpuścić, ale tak, by nie zaburzyć przestrzeni zbudowanego mikrokosmosu. Pamiętasz nietowarzyską towarzyskość Kanta? Podkreślał, że człowiek decyduje się na życie w grupie, bo wie, że otoczony innymi ludźmi może stać się kimś więcej niż w osamotnieniu. Gdyby nie ta aspołeczność, pozostalibyśmy na poziomie arkadyjskich pasterzy.

- Zupełnie się z nim nie zgadzam. Myślę, że najistotnięjsze jest to, na ile otwarci ludzie nas wychowywali. Bardzo kocham moją mamę, ale mam świadomość, że przeniosła na mnie swoje kompleksy i lęki. W człowieku jest naturalna potrzeba dążenia do bliskości. Jak u zwierząt. Nie tylko talenty mają szansę wtedy wybrzmieć. Wspólnota daje poczucie bezpieczeństwa. Samotność jest strasznie trudna. Dzisiaj samotność w świecie, w którym są ludzie, jest melancholijną ucieczką w siebie. Przed laty była ona synonimem fizycznego, dotkliwego, jednoosobowego świata. Może Kant sam był aspołeczny i dlatego taką teorię ukuł? Na moją aspołeczność wpłynęło dzieciństwo. To przez nie jestem narcystycznie uzależniony od reakcji widza. Przeglądam się w jego oczach. Nie podobam się? To znaczy, że jestem niedobry. Nakręcam się autodestrukcyjnie. Paranoja. To jest takie teoretyzowanie zmęczonego życiem człowieka, który wyobraża sobie, że gdyby był sam z długą, siwą brodą, sadził oregano, hodował kozę, którą najpierw by doił, a na końcu zjadł, byłby szczęśliwy.

Ja marzę, żeby uciec do małego domku w lesie. Mieć krowę, kury i święty spokój.

- Ja też! Możliwe, że wyobrażanie sobie czegoś już zaspokaja pragnienie. Z tego biorą się też nałogi. Używki utrzymują system iluzji i zaprzeczeń. Marzeniowe planowanie. My, żyjąc wśród ludzi, fantazjujemy o wolności. Zapierdalamy, żeby zarobić na ten domek, więc zapędzamy się w struktury korporacyjne. Stajemy się trybikiem w maszynie po to, żeby uciec do własnego świata Gdyby naprawdę ci na tym zależało, nie na fantazji, która wieczorem pogłaszcze cię do snu, może byłabyś w stanie osiągnąć to już teraz? Marzenia to plaster na zmęczone emocje. Jest grupa niezdolna do ryzyka. Co z ludźmi, którzy rodzą się niepełnosprawni umysłowo? Brak świadomości sprawia, że są szczęśliwsi?

- Nie można odkryć odmienności bez konfrontacji z kimś, kogo uznaje się za normalnego. Gdybyśmy wychowywali się samotnie, nie mówilibyśmy, biegalibyśmy po drzewach. Dopiero gdy poczujemy innych, poznamy życie wśród ludzi, warto jest uciekać w samotność. Funkcjonowałem w poczuciu odrzucenia. Ani nie grałem z chłopakami w piłkę, ani z dziewczynami w gumę. Chciałem być wolny. Może właśnie ta potrzeba wolności rodzi szaleństwo? Szukałem wzorca, Brakowało mi ojca, który mógłby sensownie ukierunkować mój nadmiar energii. Dopiero po latach zacząłem odmienność postrzegać jako wartość. Człowiek zanurzony w świecie natury nie ma wykształconego języka, wyobraźni. Nie potrafi sam siebie analizować. To dobrze czy źle?

- Może dobrze, bo nie ma świadomości, co go omija. Konfrontacja z innym człowiekiem jest rozwijająca. Rozwijająca jest nawet ucieczka od grupy. Dwór czyni króla. Współcześnie wszyscy wydają mi się odmienni. Fioletowe włosy, jeden glan, drugi sandał. Ta potrzeba manifestacji wynika z łęków, które ludzie pokrywają nie szeptem, lecz krzykiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji