Artykuły

Rozmowy i grymasy wycinaniu lasu

Scena Kwadrat Teatru na Woli w Warszawie: "ROZMOWY PRZY WYCINANIU LASU" Stanisława Tyma. Reżyseria: Stanisław Tym, scenografia: Krystyna Lachowicz. Premiera 21 III 1984.

Rozmowy przy wycinaniu lasu napisał Tym w roku 1974. Tekst był wtedy niezwykle aktualny, zawierał mnóstwo bezpośrednich odniesień do spraw typowych dla epoki gierkowskiej. Wydawałoby się więc, że ryzykiem jest wznawianie sztuki, niegdyś niemal kabaretowej, w czasie, gdy co nieco się zmieniło. W tym jednak wypadku rzecz się udała - z dwóch przede wszystkim powodów: dzięki zaletom tekstu, który nie jest przecież utworem wyłącznie publicystyczno-aluzyjnym, i dzięki temu, że Tym - reżyser zabrał się do swej sztuki umiejętnie. Stonował farsowe (zresztą znakomite) momenty, wyciszył nieco dowcip dialogów, a podkreślił atmosferę i kształt świata przedstawionego. Przy tym aktorzy wiedzieli, co grają, więc w rezultacie, oglądając tę premierę, więcej myślało się o niezabawnym życiu postaci wygłaszających rozmaite śmieszne kwestie niż o samych tych kwestiach.

Zaś w owym życiu sprawą najważniejszą było i jest - czekanie; ono też stało się bohaterem pierwszej części premiery. Drwale czekają na siekiery, na pracę, na jej sens, na lepsze, na zmianę. To "lepsze" musi być tak dobre, że aż trudno je sobie wyobrazić. "Lepsze" powinno być takie wspaniałe jak bajki, które opowiadają zwierzchnicy. A im zwierzchnik ważniejszy, tym bajkowa królewna cudniejsza, tym bardziej kapie od złota jej pałac - tym jest piękniej. Wyglądają więc bohaterowie "Rozmów" tego piękna, niecierpliwiej młodsi, sceptycznie już - starsi. Czeka Macuga (Andrzej Fedorowicz), reprezentant ostro sparodiowanej tzw. życiowej mądrości, ale pełen też godności zagranej serio i poruszająco; czeka młody, żarliwy a naiwny Dunlop (Piotr Pręgowski); intelektualista Bimber (Bronisław Surmiak), liczący trupy w "Hamlecie" i "Zbrodni i karze", czeka uległy wobec silniejszych Zyzol (Włodzimierz Nowak). I Piękno przychodzi - jako anioł. Anioł stworzony na miarę świata i doświadczeń bohaterów. Ma na imię Ethalia (Magdalena Wołłejko) i jest małą, pretensjonalną aktoreczką. Pięknu towarzyszy Sztuka, czyli Aleks Jung (Jerzy Tkaczyk), twórca i hochsztapler zaangażowany, pisarz, malarz, reżyser. Aleks uzasadnia w artystycznej formie ideologiczną potrzebę posłusznego leżenia pod zwalonym drzewem (taki to wypadek spotkał Dunlopa), zaś Ethalia w odpowiedzi na nabożną adorację hojnie szafuje swymi wdziękami - obdarzając przy okazji francą Dunlopa i Siekierowego (Jan Kobuszewski). Siekierowy nie jest tą francą specjalnie zdziwiony, sprawia wrażenie, jakby w gruncie rzeczy czegoś podobnego się spodziewał. I Siekierowy, i reszta starszych sporo już pewnie przetrzymała takich spotkań z Pięknem. Ale dla Dunlopa Ethalia była dopiero pierwszym fałszywym aniołem i dlatego właśnie on przeżywa to najciężej. Pręgowski grał tę scenę tak sugestywnie, że jego rozpaczliwy krzyk: "Dajcie żyć!" stał się jakby pointą całego spektaklu; pointą silniejszą nawet niż ta, która rzeczywiście zamyka przedstawienie.

Jest w tej premierze coś, co bardzo rzadko zdarza się wet współczesnych sztukach, szczególnie w tych nazwanych komediami - współczucie. Postaci w utworach tak ostrych, jak "Rozmowy", są przeważnie tworzone, lepiej lub gorzej, na zimno, są karłowate i mają budzić albo budzą odrazę. Natomiast bohaterowie Tyma to ludzie mali, ale nie podli. Żałośni, ale nie odrażający. Autor nie czuje do nich wstrętu, choć ich nie oszczędza. Ich niewiedzę, biedne nadzieje i olśnienia, żałosny, okrutny finał ich wielkiego czekania - opisuje jaskrawo, lecz bez pogardliwego chichotu.

Zdaje mi się, że to, o czym piszę, jest niemodne, że jest sponiewierane - bo zwyciężają rozmaite "dystanse", zwyciężają intelektualne okrucieństwa w stosunku do postaci dramatu. Więc spieszę dodać, że współczucie Tyma nie ma nic wspólnego z ciepełkiem melodramatycznym. Nie jest mówione, nie jest zawarte w sentymentalnych sytuacjach, lecz wynika z konstrukcji postaci, a także z umiejętności nakazania widzowi, by pamiętał o tym, co jest poza sceniczną polaną. Bo właściwie żaden dowcip nie został napisany wyłącznie dla dowcipu czy dla wykazania autorskiej wyższości nad postaciami; każdy charakteryzuje przyczyny sposobu myślenia bohaterów, ich świat. Całość zaś zrobiona została bez zadęcia, bez tego nieznośnego, a panującego nam niemiłościwie tonu prawdy objawionej.

W przedstawieniu premierowym nie ma miejsc pustych, zdarzenia są mocno powiązane ze sobą mimo pozornie luźnej budowy sztuki, każda scena konsekwentnie wynika z poprzednich.

Kilka powyższych zdań o sprawach zawartych w "Rozmowach" tworzy oczywiście obraz niepełny, subiektywny. Bo w spektaklu i sztuce jest tyle innych jeszcze, poza opisanymi, wątków, znakomitych scen, sytuacji.- jak choćby cała historia karpia łowionego przez bohaterów chytrym sposobem podpatrzonym na filmach o okupacji ("jak ja zdejmę czapkę, to ty zapalasz papierosa i zarzucasz wędkę"). Karpia, którego przez dziewięć lat nie udało się drwalom złowić, a który w końcu daje się skusić - wbrew wszelkim regułom - na kolorowy błysk zarzucony przez jakiegoś miastowego. Warto zresztą dodać, że swą sztukę Tym zadedykował "wszystkim karpiom w Polsce".

Powinno się pewnie o tych innych wątkach coś opowiedzieć, ale ważniejsza wydała mi się próba opisania atmosfery, nastroju - właśnie poprzez wydobycie najistotniejszej, według mnie, sprawy premiery. Bo sama sztuka jest do przeczytania, natomiast spektakl, który oglądałam 21 marca - już nie istnieje.

Ten, który zobaczyłam po upływie blisko półtora miesiąca, był zupełnie innym przedstawieniem.

Widownia mianowicie śmiała się bez przerwy. Po dziesięciu minutach akcji była już tak rozbawiona, że wystarczała byle aktorska mina, żeby doprowadzić do dzikiego ryku. Trzeba przyznać, że wykonawcy, wyzwoleni z wszelkich wędzideł, nie zawodzili pokładanych w nich nadziei. Nie dość, że wykrzywiali się bez ustanku, to jeszcze każdy grymas pozwalali kontemplować dłuższą chwilę. W przerwach między minami działy się same śmieszności. Całość dotyczyła przekomicznej konwersacji prowadzonej przez, debilowatych robotników, od których każdy z widzów czuł się mądrzejszy. Od czasu do czasu dołączał do drwali Jan Kobuszewski, czyli Jeden Nieustający Grymas. Pokazywał się i Gajowy (Mieczysław Czechowicz), też Dobra Mina. No, ubaw nie do wytrzymania!

Oczywiście, nie ma rzeczy doskonałych na tym niedoskonałym świecie, więc i tu bez pomyłek aktorskich się nie obeszło. Andrzej Fedorowicz i Piotr Pręgowski zupełnie niepotrzebnie nadal grali przejmujące postaci. Widocznie nie chcieli zapomnieć, iż premiera farsą nie była. No cóż, trzeba liczyć na to, że przyglądając się swym znakomitym partnerom, również, choćby mimo woli, zaczną się tak strasznie śmiesznie wykrzywiać.

Ostatecznie, tekst tekstem, koncepcje koncepcjami, a podobać się trzeba - nieprawdaż?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji