Artykuły

Teatr popularny?

Wrocławski TEATR POLSKI to scena o wyraźnie już skrystalizowanym obliczu artystycznym. Świadczy o tym dowodnie kształt wielu inscenizacji kolejnych kilku sezonów. Większość z nich jest dziełem Krystyny Skuszanki i Jerzego Krasowskiego - dwóch indywidualności, które określając kierunek repertuarowy poszukiwań dużej sceny, jednocześnie dochowują wierności swym osobistym gustom i upodobaniom artystycznym. Taka zasada wyboru stanowi również o sile teatru.

Wspominam o tych dość oczywistych sprawach nieprzypadkowo. Uczestniczyłem przed paroma miesiącami w dyskusjach, w których obok słów uznania dla ambicji i dokonań Teatru Polskiego zgłaszano też postulaty, aby sięgał on częściej po repertuar bardziej popularny, adresowany do szerokiego audytorium. Nie jest to z pewnością problem wymyślony przez kilku prostodusznych specjalistów od tzw. radosnej statystyki. Dla sceny dramatycznej dysponującej bodaj największą w skali kraju widownią (ponad 1200 miejsc) sprawa frekwencji nie może być rzeczą obojętną. Zresztą każdy, kto choć raz był za kulisami, wie doskonale, czym jest dla zespołu teatru reakcja publiczności. Cała trudność jednak w tym, aby z uzasadnionej troski o zainteresowanie widza nie uczynić fetyszu popularności za wszelką cenę, to znaczy za cenę walorów, ideowo-estetycznych. Tego rodzaju tendencje mogą wprawdzie doprowadzić do paru złudnych frekwencyjnych sukcesów, ale w konsekwencji grożą dewaluacją wartości istotnie twórczych doświadczeń. Tylko wolna od taryfy ulgowej, wynikająca z osobistego przemyślanego wyboru polityka repertuarowa i artystyczna w stosunku do widowni daje szanse trwalszego efektu - rzeczywistego "równania w górę". Oczywiście nie jest to sprawa jednorazowych decyzji, ale dłuższego, świadomie sterowanego procesu.

Te nieco ogólniejsze refleksje piszę nie bez powodu na marginesie najświeższej premiery Teatru Polskiego -"Henryk VI na łowach'' Wojciecha Bogusławskiego. Przypuszczam bowiem, że została ona zrealizowana jako próba i zarazem pouczający przykład tzw. popularnego, przeznaczonego dla najszerszej publiczności widowiska. Z pozoru wszystko jest w najlepszym porządku. Ankieta autora sztuki nie budzi najmniejszych zastrzeżeń - szacowny, postępowy, powszechnie uznany za klasyka, i to szczególnej miary; jego ojcowskie prawa w stosunku do teatru polskiego udowodniono ponad wszelką wątpliwość. Utwór tej zasługuje na pochlebna rekomendację - jest radykalny i demokratyczny w swej wymowie, a pobrzmiewające w nim pochwalne hymny pod adresem oświeconego monarchy mają swoje historyczne uzasadnienie. Poza tym sztuka Bogusławskiego zachowała do dziś pewne walory - trochę naiwny urok, sympatyczną atmosferę, plastykę postaci, komediowość sytuacji. To niemało. A jeśli do tego dodać, że "Henryk VI na łowach" utrzymany jest w konwencji śpiewogry, który to gatunek nie tylko w epoce Oświecenia, ale i obecnie robi burzliwą karierę (Bryll, Osiecka), to doprawdy trudno zrozumieć przyczyny niepowodzenia całego przedsięwzięcia. A jednak...

Sądzę, że współczesny reżyser, sięgając po ten tekst Bogusławskiego musi dokonać określonego wyboru. Albo zrezygnuje z "pomysłów" i po prostu sprawnie odtworzy dość prostolinijną fabułę sztuki, albo potraktuje plan akcji wyraźnie pretekstowo i na jej kanwie zbuduje partyturę swobodnego, rozśpiewanego i roztańczonego widowiska. Reżyser wrocławskiego przedstawienia, Maria Straszewska, spróbowała pogodzić te dwie możliwości. Uznawszy utwór Bogusławskiego za materiał zbyt wątły postanowiła go wzbogacić i przyozdobić piosenkami z Schillerowskiej i nie Schillerowskiej teki. A jednocześnie starała się od czasu do czasu pamiętać o ekspozycji fabuły i realistycznym rysunku postaci. Efekt tej niekonsekwencji jest następujący: Najpierw oglądamy całkiem tradycyjnymi środkami zarysowany obraz akcji, aby za moment być świadkami klasycznie operetkowego epizodu. Albo bywa też odwrotnie - po wysłuchaniu paru szlachetnie wzniosłych tyrad wygłaszanych przez aktorów, zwykle wprost do widowni (zapewne dla podkreślenia powagi poruszonych tematów), wracamy za chwilę w beztrosko wodewilowy nastrój.

W tych raptownych przejściach, zmianach konwencji przedstawienia nie ma, niestety, żadnej logiki. Rytm narracji scenicznej rwie się i traci ciągłość. Baletowo-wokalne epizody stają się balastem lub czysto dekoracyjnym- efektem nie wmontowanym w całość inscenizacji. W rezultacie nie odznacza się ona ani dyscypliną, ani' żywiołowością ekspresji. Reżyser poprowadziła spektakl chaotycznie, od sceny do sceny, nie ogarniając całości, zwłaszcza przerysowując zbyt natrętnie satyryczne wątki sztuki. Doświadczony zespół wykonawców radził sobie w tej kłopotliwej sytuacji zupełnie przyzwoicie. Nie było błyskotliwych osiągnięć, ani oczywistych pomyłek. Ale cała zabawa zawiodła z kretesem - zabrakło w niej wdzięku i stylu. Taneczne intermedia grzeszyły niedostatkiem inwencji, tempa, dynamiki. Niektóre piosenki brzmiały nawet dowcipnie, ale były wykonywane bez wigoru i precyzji. Oprawa scenograficzna Aleksandra Jędrzejewskiego też nie dodała przedstawieniu barwy i lekkości, raczej je niepotrzebnie usztywniła.

Próba uczynienia z poczciwej skromnej klasyki bogatego, zalecającego się całą gamą efektów widowiska zakończyła się więc niewątpliwą porażką. Wynika z niej chyba jeden dość oczywisty, ale i godny przypomnienia wniosek: W wodewilu czy w śpiewogrze obowiązuje w tym samym stopniu zasada konsekwencji i poczucia stylu, jak i w innych gatunkach scenicznych. "Henryk VI na łowach'' to przykład inscenizacji adresowanej do nikogo - ani do krytyki, ani do publiczności. Obawiam się, że teatr popularny w takim wydaniu jest po prostu nieporozumieniem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji