Artykuły

Nieznośnie łabędzi śpiew

"Podróż zimowa" w reż. Mai Kleczewskiej w koprodukcji Teatru Powszechnego w Łodzi i Teatru Polskiego w Bydgoszczy na Międzynarodowym Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych w Łodzi. Pisze Katarzyna Smyczek w Teatraliach.

"W Łodzi zakończył się właśnie XIX Międzynarodowy Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych. Publiczność wydała werdykt - najlepszym spektaklem była "Podróż zimowa" w reżyserii Mai Kleczewskiej. Decyzja zaskakująca, bowiem sztuka należy raczej do tych nieprzyjemnych"

Widzowie dojrzewają do trudnych tematów i do nietypowej estetyki. Za piękne uznajemy już nie tylko to, co sprawia przyjemność. Nie odwracamy się od brzydoty, od tego, co budzi wstręt, co jest smutne i bolesne. "Podróż zimowa" nie kończy się dobrze, nie wywołuje salw śmiechu ani łez wzruszenia. Wzbudza w widzach raczej trwogę. Ostatni dramat Elfride Jelinek to próba rozliczenia. Już tytuł utworu odsyła nas do niezwykle istotnego dla niemieckiej kultury, a także dla samej Jelinek, cyklu pieśni Franciszka Schuberta, skomponowanych do wierszy Wilhelma Müllera. Inspiracje muzyką są niezwykle wyraźne. Cel obu "Podróży" jest nieznany. To pieśni o umieraniu - przygotowanie się do odejścia w niebyt.

Spektakl rozpoczyna się od groteskowego rytuału wesela. Panna młoda tańczy w sukni przypominającej kaftan bezpieczeństwa. Mamy wrażenie, że weselnicy są w transie. Ich działania nie mają żadnej logicznej przyczyny. W ostatniej scenie spektaklu jedna z postaci - mężczyzna, przebrany za kobietę - mówi o tym, że "od trzydziestu lat, w kółko i w kółko powtarza te same słowa i nikt ich nie słucha". To, co mówi jest niedorzeczne. To, że w ogóle wciąż - mimo wszystko - mówi także jest niedorzeczne. Takie jest nasze życie. W ostatecznym rozrachunku nie potrafimy odpowiedzieć na pytanie po co żyjemy i co jest motorem naszych działań.

Nie jesteśmy w stanie pojąć otaczającej nas rzeczywistości. Aby to udowodnić Kleczewska posługuje się dość skrajnymi przykładami. Jak choćby sprawą Fritzla, którą niedawno żyła cała Europa. Przerażający jest fakt, że tak łatwo wpisała się ona w naszą rzeczywistość - stała się kolejną ciekawostką z telewizji, o której rozmawiamy ze znajomymi np. jadąc do pracy tramwajem. Mówimy o tym tak, jakby to był kolejny odcinek brazylijskiej telenoweli. Porównać to można z Medalionami Zofii Nałkowskiej i dziećmi które, "bawiły się w palenie Żydów".

Podobnie jak u Schuberta, nagle przechodzimy z tonacji molowej w durową. Po tym jak Elisabeth Fritzl opowiada o tym, jak własny ojciec zamknął ją na ponad dwadzieścia lat w piwnicy, gwałcił i zabijał ich wspólne dzieci, na scenę wkracza Freddie Mercury ze złotym królikiem na głowie. Śpiewa: "I want to break free from your lies1" pełna rozpaczy twarz Elisabeth, którą przed chwilą widzieliśmy na ekranie odchodzi w niebyt. Freddie-królik wyśpiewawszy swoją pieśń wolności, mówi o wiecznej rui, w której (jako królik) się znajduje. Mówi o "sieci", która ułatwia nawiązywanie kontaktów, ale spłyca także relacje między ludźmi - miłość to tylko seks, nic więcej.

Ostatnim etapem podróży jest coś w rodzaju hospicjum, być może to szpital psychiatryczny. To miejsce, w którym się umiera, powoli przestaje się być ważnym dla bliskich. Miejsce, w którym przestaje się należeć do tego świata, zrywa się łączące nas z nim więzy. Wszyscy znajdujemy się w tym miejscu (widzowie dzięki lustrzanej ścianie mogą zobaczyć siebie na scenie) bez względu na to, w którym momencie życia jesteśmy - już zaczęliśmy umierać.

Jaki sens ma podróż, której celem jest śmierć? To doprawdy nieprzyjemna perspektywa. Nie ma ona w sobie nic urzekającego. Całkowicie pozbawiona jest wdzięku, a mimo to "w kółko i w kółko" się o niej myśli, nie można przestać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji