Wyjść się nie da
KTO z nas - poddawany dotkliwym naciskom codzienności, przeżywający stressy, przeciążenia, załamania, kto z nas, nawet i bez tego, wolny bywa od pokusy rzucenia wszystkiego w kąt, "wyjścia z domu", zapomnienia, rozpoczęcia wszystkiego od nowa? Jeden z bohaterów Różewicza otrzymał od losu taką szansę. Wypadek, przejściowa amnezja, stan zwierzęcej szczęśliwości. Z punktu widzenia jego otoczenia było to oczywiście nieszczęście.
Zrobiono więc wszystko, by go przywrócić normalnemu życiu rodzinnemu, zawodowemu, społecznemu. W przyspieszonym tempie został poddany edukacji, kojarzącej się z tresurą, ponieważ nie miał jednak bezradności dziecka ani wytrzymałości kosmonauty, w którymś tam momencie, kiedy wydawało się, że wszystko wróciło do jak najlepszej normy, zbuntował się i ponownie "wyszedł z domu". Tym razem świadomie, ale niepoważnie, bowiem takie ucieczki od przeszłości, od siebie samego i rzeczywiste "zaczynanie na nowo" jest niemożliwe. Co najwyżej można uciec pozornie albo do knajpy, ale to nie to. Takich szans naprawdę w życiu nie ma, nie licząc przypadków szczególnych, jak rzeczywista trwała amnezja, o czym nikt poważny nie marzy.
Dlaczego współcześni dramaturdzy pisują takie sztuki, a współczesne teatry je wystawiają? Dlatego, że współczesna publiczność je dobrze rozumie i odbiera. Wielu z nas może znaleźć w tym cząstkę swoich losów, doznań, przeżyć. W utworze "Wyszedł z domu" Różewicza ogniskują się na różnych płaszczyznach liczne plagi współczesnego życia. A więc powierzchowność kontaktów międzyludzkich, nawet między najbliższymi
(w sztuce żona i córka nie mogą sobie przypomnieć jak wyglądał zaginiony Henryk), a więc unifikacja ludzi, "nijakość", zagrożenie poczucia własnej tożsamości, jeszcze zachwianie tradycyjnych systemów wartości, choroba "informacyjnego nadciśnienia" i in.
Wszystko, co przyniosła nam tak skądinąd dobroczynna cywilizacja, obciążyło człowieka, który pozostał w gruncie rzeczą jakim był: tak samo uwarunkowany biologicznie, wcale nie silniejszy psychicznie ani moralnie. Nasze czasy są czasami stressów. Niektóre ich mechanizmy można prześledzić w komedii Różewicza, który zresztą komediowość swej sztuki (w sensie wymowy) sam kwestionuje podtytułem: "tak zwana komedia".
Utwór niczego nie "postuluje, niczego nie rozwiązuje. Uczula, uwrażliwia, ale czy to mało?
Różewicz ma ostatnio szczęście do realizacji swoich sztuk we Wrocławiu. Po udanym "Białym małżeństwie" (zdania nie zmieniłem, mimo nieprzychylnego przyjęcia tego przedstawienia przez krytykę w Warszawie), teraz kolejny jego utwór został rzetelnie przeniesiony na scenę.
Paradowski, jak i Braun zaufał autorowi, starając się zachować wierność jego wizji scenicznej. Odczytał logikę dziwnego z pozoru układu obrazów, pantomim i intermedium, daleko dziś dla nas klarowniejszą niż w 1964 roku, kiedy komedia została napisana. Zrealizował didaskalia, powierzając pantomimiczne sceny najlepszemu specjaliście Henrykowi Tomaszewskiemu, które np. w monologu Ewy "ucieleśniają" poezję, wzbogacają o metaforyczny plan wizyjny.
Wzbogacone też zostało intermedium o piękny plastyczny obraz niezwykłego konduktu. Nie po raz pierwszy dobre rezultaty przyniosła współpraca Paradowskiego że scenografem Starowieyskim. Dekoracje z surrealistycznymi drzwiami, przez które nie można wyjść, zamykające w drugiej części bohatera w zawężonej, ograniczonej przestrzeni, są wymownym scenograficznym komentarzem do sytuacji powrotu Henryka.
Wiodące role Ewy i Henryka powierzono Krzesisławie Dubielównie i Andrzejowi Polkowskiemu. Dubielówna wykazała się bogatą skalą środków, budując złożoną postać, którą już we wstępnym monologu (fuga poetycka, jak to określił Kelera) musiała opatrzyć w atrybuty tragizmu, zachłannej kobiecości, świadomej biologicznego przemijania, a wszystko w zderzeniu z szarą potocznością (myślenie o nieśmiertelności w... "sklepie albo po obiedzie przy stole albo w kuchni"), w zderzeniu, które - paradoksalnie - będąc czymś przez zaskoczenie humorystycznym staje się tu nośnikiem tragizmu. Dalej Dubielówna musi wejść w komedię rodzinną, ale tak, by ów początek nie stracił swego sensu.
Polkowski powściągliwie i precyzyjnie wyprowadza swego bohatera ze stanu animalnej szczęśliwości, "nieobecności", do "szczęśliwości" normalnej, wreszcie do odruchu rozpaczliwego buntu.
W rolach dzieci trafnie obsadzono Halinę Śmielę i Jacka Dzisiewicza. Z ról epizodycznych zwrócił na siebie uwagę Sierżant Zygmunta Bielawskiego, ciepły, życzliwy, zabawny (ale nie w wymiarze uproszczonej karykatury), taki po prostu ludzki ideał prostego dzielnicowego milicjanta. Odnotowuję też z przyjemnością udany wrocławski debiut młodego aktora Stanisława Banasiuka (Grabarz Młody). Satysfakcji publiczności dopełniają: Łucja Burzyńska, Ewa Kamas, Halina Piechowska, Andrzej Kowalik, Mariusz Puchalski, Tadeusz Skorulski, Bogusław Danielewski i Zdzisław Kozień.