Artykuły

Powrót do domu

"Don Sabas zwrócił ku pułkownikowi swoją zafrasowaną twarz i zapytał:

- Co porabia kogut?

- Kogut żyje sobie - odparł pułkownik.

W tej samej chwili rozległ się krzyk."

Zaiste - na scenę wkroczyła Jubilatka Anna Polony. Podniosłem oczy. Ujrzałem Orgonową, zobaczyłem elegancką "kwokę" w żółtej sukni i wytwornym kapeluszu z szerokim rondem. Jej twarz ściął refleks, który odczytałem jako marzenie o świeżej kukurydzy. Z punktu przestałem śnić, żem jest oficerem z "Nie ma kto pisać do pułkownika" Marqueza. Nie ruszył mnie koń trojański, co go Kazimierz Kutz ustawił w kącie swej "drobiowej" wersji "Dam i huzarów", nie ruszył mnie godny króla makaków wąs Tadeusza Huka, którą to wściekle natapirowaną koafiurą wargową Huk szeleści jako Rotmistrz, ba, nie dał mi rady nawet infernalny grzmot monstrualnego moździerza. Dopiero Jubilatka dała radę. Od dziecka uważam, że przy potędze Polony - artyleria jest synonimem fiaska.

Tak, do wkroczenia Polony śniłem, ale dlaczego o tym? Dlaczego akurat o genialnej Marqueza opowieści o pułkowniku, żonie pułkownika, starym kogucie i psiej wierności śniłem? Czyżby z powodu drugiego Jubilata, Jerzego Treli, który, tak jak Polony - już czterdzieści lat para się aktorstwem? Czy śniłem, co śniłem, gdyż Trela jako Major był ewidentnym "kogutem" zasuszonym, który jednak zachował umiar i aż do finalnej kurtyny nie zapiał ni razu? W końcu kogut Marqueza też nie pieje? Owszem, to by niezłe wytłumaczenie było, niezłe, ale mylne. Bo tutaj nie idzie ani o "koguciość" Treli, ani o "kwoczość" Polony. Tutaj rzecz w psiej wierności...

Zostawmy truizmy. "Damy i huzary" Fredry to farsa, jedna z Fredry fars wyśmienitych. Ot, puchowa opowieść o wojakach-twardzielach, którzy wymiękają wobec ciepłej przewrotności bab. I tyle. Co można uczynić z taką brylantową farsą? Wiele można, ale niestety, można również zbyt wiele. Można mianowicie morderczo przeciągnąć strunę farsowości. Wtedy puch zmienia się w nudną stertę kudłów, dowcip stacza się na dno dowcipasów ściśle przaśnych, nerw dialogów więdnie, całkiem jak liście na drzewach, które jakimś cudem wyrosły u Kutza w salonie. Chociaż nie - drzewa w salonie to żaden cud, bo jeśli huzarzy mają barek w brzuchu konia trojańskiego, to nie należy dziwić się drzewom w salonie, jeno zapytać należy, dlaczego Trela leży na sofie, a nie na przewróconej Krzywej Wieży z Pizy? Czy brak Krzywej Wieży z Pizy to tylko przeoczenie scenografa Ryszarda Melliwy, który też obchodzi jubileusz - święto 20-lecia pracy? Pomińmy jednak detale. Jak się przeciąga strunę farsowości, to się aktorzy żwawo urywają ze smyczy - a aktorska wolna amerykanka akurat w Starym to widowisko zawsze zapierające myśl w mózgach widzów. Zwoje się prostują, jak liny okrętowe, nie ma o czym dumać, trzeba się zmienić w psa Pawłowa, który z pianą na nosie łowi przedszkolne gagi artystów naprawdę wybitnych. Łowiłem więc, wiernie łowiłem. Wręcz padałem ze śmiechu, gdy Trela co i raz pukał czołem w blat stołu albo gdy mu na widok Zosi (Katarzyna Warnke) dolne kończyny sztywniały jednoznacznie. Prawdę rzekłszy, gdy mi się teraz taka gotowość "koguciego" Majora przypomina, czuję, że me pióro cokolwiek więdnie. Ale trudno

- niech więdnie. I tak nie mam wyjścia. Akurat dziś, na okoliczność potrójnego jubileuszu, chcę, więc obśmiewam się jak norka na wspomnienie trzech młodych "kurek", co tak szybko ganiały po scenie, że w życiu nie ustalę, która co grała. Śmieję się, raduję i dumny jestem, gdy znów oczami duszy widzę, jak mocarna Polony fundamentalnie zawstydza napoleoński moździerz. Tak, dumny jestem... Bo czyż pozostało coś więcej?

W tym bez mała amatorskim szaleństwie Kutza jest metoda, ciemna metoda. W tej farsie, która pozwoliła aktorom na chwilę wcielić się w papierowy "drób", żwawo dziobiący frazy z krwi i kości - tkwi coś jakby desperacja. Moja desperacja. U Marqueza stary pułkownik ma żonę, ukochanego koguta i nie ma co jeść. Od piętnastu lat, w każdy piątek, wędruje do portu, wypatruje przesyłki, i od piętnastu lat nikt niczego nie przesyła. Owszem, jest wyjście, pułkownik może ukochanego koguta wystawić w kogucich walkach, tak, może. Ale pułkownik nie ma na to sił. Jest wierny, do końca. W finale nawet bierze koguta, idzie, chce zaryzykować, ale gdy czuje pod pachą skoki ptasiego tętna - zawraca. Niech nas, miłośników Starego, nawiedzi ta psia wierność pułkownika, którego przeraża wizja stalowego krogulca, co dziurawi wątłą kogucią krtań. I niech nas ominie małostkowość żony pułkownika, dla której ten kogut, nasz kogut, to dziwadło, bo ma za małą głowę w stosunku do nóg. Trzeba być nieuleczalnie wiernym. To potworne, ale to wszystko, co mamy. A gdy się po zgruchotanym Fredrze Kutza wraca do domu z "kogucim" Starym pod pachą, na głupie pytanie żony należy odrzec tak genialnie, jak bohater Marqueza.

"- Powiedz mi, co będziemy jedli.

Trzeba było siedemdziesięciu pięciu lat - siedemdziesięciu pięciu lat życia, minuty za minutą, żeby pułkownik doczekał tej chwili. Poczuł się czysty, kategoryczny, niepokonany, gdy odpowiedział:

- Gówno."

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji