Artykuły

Próba czytana

Dopiero niedawno, na szczecińskim festiwalu małych form, obej­rzałem przedstawienie "Ja jestem Żyd z " według Brand­staettera. Ani mi z autorem po drodze, choć to drobne opowiadan­ko należy do jego najlepszych rzeczy, ani Wyspiański nigdy mnie szczególnie nie pasjonował, ani wreszcie szyld Starego Teatru nie działa na mnie tak magicznie, jak na paru moich znakomitych kolegów.

A jednak od razu pomyślałem, że gdyby pisywał dziś o aktorach ktoś taki, jak Władysław Bogusławski, Adolf Rudnicki czy, niech by nawet, Adam Grzymała-Siedlecki, to mógłby i powinien po­wstać tekst pt. "Jerzy Nowak gra Hersza Singera". Sam takiego tekstu nie umiem napisać, to, co obejrzałem, pozo­staje w mojej wewnętrznej przestrzeni jako nieuchwytna włas­ność pamięci, dostępna jedynie w obrazie, który z trudem redu­kuje się do zawsze niedoskonałych słów i kalekich racjonalizacji. Patrząc na Nowaka, miałem wrażenie, że oto na moment wyłonił się skrawek zaginionej Atlantydy, o której powiadają, że była, a niektórzy znali nawet jej mieszkańców. Chodzi mi - prościej mówiąc - o typ czy rodzaj aktorstwa, którego na polskich scenach niemal już nie uświadczysz, które jest właściwie reliktem dawnego teatru, a które w przelotnym jak epifania uobecnieniu okazuje się fascynujące. Takie epifanie zdarzają się czasem, gdy blady zapis telewizyjny sprzed lat albo pourywany film przypomną kogoś ze starych mistrzów. Zresztą, już nie chcę nawet powoływać się na postaci mityczne w rodzaju Jaracza, Junoszy Stępowskiego, Wysockiej, Woszczerowicza... W końcu to nie oni mieli wpływ na moje gusty teatralne. Jeśli na podstawie nielicznych utrwalonych, nierzadko fragmentarycznie, ról mogę ich podziwiać, to przecież tak, jak się podziwia legendy przeszłości. Ale gdy oglądam rzeczy, które mogły mnie już kształtować, spektakle telewizyjne z lat sześćdziesiątych, choćby i tych późnych, to sobie myślę, że pewne jakości sztuki aktorskiej bezpowrotnie chyba minęły. Choć wtedy były w gruncie rzeczy normą; jakkolwiek wybitne zdarzały się niemal na co dzień. Taki Janusz Warnecki w "Mistrzu" Skowrońskiego, taki Tadeusz Fijewski, właściwie - w czymkolwiek, taka Broniszówna... Dzisiaj już nikt tak nie gra i to jest właściwie naturalne: zmieniają się czasy, zmienia się poetyka i choć od tamtych oczu nie można oderwać, trzeba się pogodzić, że odeszli razem ze swoim teatrem.

A Jerzy Nowak tradycję kontynuować potrafi, choć jest zapewne jednym z ostatnich jej ogniw. Nowak nie wypowiada się, nie daje zbawiennych recept i nie ma chyba ambicji sprawowania rządu dusz, przeważnie zresztą martwych. Nowak gra. Wychodzi na scenę i przez pół godziny jest Herszem Singerem. Nikogo nie obchodzi, co robił przedtem i co będzie robił potem, nie ma w nim skrawka prywatności, którą mógłby przehandlować publiczności uwielbiającej ten towar. W pewnym sensie Nowaka w ogóle nie ma. I na tym polega paradoksalna miara jego aktorstwa. Przedstawienie Tadeusza Malaka składa się z dwóch części. Pierwsza jest właściwie rodzajem uwertury: w najumowniej zakomponowanej przestrzeni Malak, któremu towarzyszy akompaniator, wygrywający na fortepianie ilustracyjne motywy z epoki, wygłasza pogadankę, tyleż kulturalną, co edukacyjną w stylu Plotki o "Weselu".

Właściwa historia, którą Brandstaetterowi - jako autentyczną - opowiedział kiedyś w Jerozolimie pewien adwokat, polega na tym, że około 1905 roku do tegoż adwokata, gdy był jeszcze młodym koncypientem w krakowskiej kancelarii, zgłosił się Hersz Singer, karczmarz z Bronowic, którego Wyspiański sportretował w "Weselu". Singer zaczyna opowiadać, z czym przyszedł. I to jest druga część przedstawienia, partia Nowaka, w gruncie rzeczy solowa, bo Malak jedynie słucha.

Nowak staje w drzwiach kancelarii; nie Nowak-Singer: stary, lekko przygarbiony Żyd, w długim surducie i kapeluszu, pod którym ma jarmułkę. Na twarzy ma wypisane wszystkie doświad­czenia - z zapadniętymi policzkami, z bruzdami i pomarszczo­nym czołem, z ogromnymi oczami, w których jest i rezygnacja, i zgoda, i pokora człowieka bogobojnego, gotowego, jak jakiś Hiob wyrwany zza szynkwasu, przyjąć swój los. A dopust polega na tym, że literatura zniszczyła Singerowi życie. Wyspiański tworząc postać Żyda i jego córki Racheli sprawił, że oboje zaczęli istnieć jako postaci dramatu, odebrał im własną ich biografię. Singer nie może się z tym pogodzić: przecież jego córka to nie żadna Rachel tylko Pepka; a on sam to nie żaden Żyd z Wesela, tylko Hersz karczmarz. "Po co - powiada - ja mam wchodzić do literatury? Co porządny Żyd ma robić w literaturze?" Nowak jako Singer nie opowiada anegdoty, jego monolog nie jest uzupełnieniem Boyowskich plotek ani przyczynkiem do wiedzy

o "Weselu". Nowak przez pół godziny buduje postać tragiczną człowieka, któremu zawalił się świat. "Rodziny nie ma. Dom rozbity. Dochodów nie ma. Życie złamane. Pomyślałem sobie, że skoro ja, Hersz Singer, chcę być dalej Herszem Singerem i nie chcę żyć tym życiem, które ten rudy narzucił Pepce i mojej żonie, to po co ja właściwie żyję w tej karczmie? (...) Ja nie chcę umrzeć jako Żyd z Wesela. Ja chcę umrzeć jako Hersz Singer!".

I Hersz prosi, aby koncypient przeprowadził jego sprawę rozwo­dową. A potem odchodzi do domu starców, trzymając pod pachą Pismo Święte.

Przez trzydzieści minut słuchamy monologu i patrzymy w smutne czarne oczy. Właściwie nic więcej, żadnych innych środków. A jednak prawda i pełnia tej postaci jest wstrząsająca. Kiedy Jerzy Nowak wyszedł do ukłonów, pomyślałem: co to za facet, skąd się wziął i co tu robi? l gdzie się podział ten, który przed chwilą zszedł ze sceny?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji