Artykuły

Japońskie sny tajemniczej damy

"Lady Sarashina" w reż. Ushio Amagatsu w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Jacek Marczyński w Rzeczpospolitej.

- Tak piękną "Lady Sarashinę" warto było przenieść z Francji do Warszawy.

Kto boi się muzyki współczesnej, z pewnością pozbędzie się niechęci do niej w sali kameralnej Opery Narodowej. Wystarczy odrobina wrażliwości, by poddać się onirycznej atmosferze "Lady Sarashiny", pięknym obrazom, precyzji teatralnej roboty i niezwykłemu wymieszaniu kultur i tradycji - japońskiej i europejskiej, z których powstała urzekająca mieszanka.

"Lady Sarashina" miała premierę w 2008 r. w Lyonie i stało się o niej głośno w Europie, jak zresztą o wszystkim, co robi Peter Eötvös, 69-letni węgierski kompozytor i dyrygent, działający w Niemczech i Francji i gość najpoważniejszych instytucji muzycznych na świecie. W przypadku tej opery, czy raczej utworu muzyczno-teatralnego, należy wszakże mówić o dwóch ojcach. Tym drugim jest japoński choreograf, reżyser i designer Ushio Amaghatsu.

Na początku była fascynacja XI-wiecznym "Dziennikiem z Sarashiny", japońskiej damy dworu, pisanym przez nią u schyłku życia, w którym kontempluje przyrodę i przemijanie czasu, przywołuje odbyte podróże, zasłyszane opowieści i sny. Niewiele wiemy o tej autorce, to historycy nazwali ją Lady Sarashiną.

Teraz przemieniła się w bohaterkę opery o dziewięciu scenach, a skomponowanej na tytułową postać i trójkę śpiewaków, którzy wcielają się w różne role. Poszczególne obrazy Peter Eötvös ozdobił muzyką lekką mimo użycia dużej grupy instrumentów i oniryczną jak opowieści Sarashiny. W tym, co skomponował, są obrazy przyrody, kroki kota, poszum wiatru, choć kompozytor unika ilustracyjnej dosłowności. Najbardziej zaś fascynuje w jego dźwiękowym świecie połączenie śladów węgierskiej tradycji z odniesieniami do kultury japońskiej.

Ushio Amaghatsu bazuje zaś na formule teatru butoh, stąd precyzja każdego najmniejszego gestu i ruchu. Wszystko ma tu znaczenie, nawet szerokość czy kolor rękawów kimon. To spektakl ascetyczny, a jednocześnie niezwykle bogaty. Na scenicznej podłodze leżą jedynie cztery prostokąty-maty, w środku postawiono słup, a z tyłu wiszą dwa olbrzymie koła jak księżyce. Gdy odbędą drogę z jednej kulisy do drugiej, minie czas tej nocnej opowieści.

Inwencja reżysera i gra świateł przemieniają tę skromną scenerię we wnętrze domu, brzeg morza, górską wędrówkę, bo "Lady Sarashina" - w warstwie muzycznej i inscenizacyjnej - ma pobudzać naszą wyobraźnię. Uczy także pokory twórców współczesnego teatru, którzy nie potrafią obejść się bez wizualizacji, filmów, kamer, zmian dekoracji i tysiąca innych gadżetów. Stanowi dowód, że prawdziwa sztuka rodzi się nie z bogactwa, lecz z redukcji oraz skromności, o czym zapomniało dziś wielu artystów.

Operze Narodowej należą się podziękowania za to, że sprowadziła spektakl i jego rewelacyjnych śpiewaków: Anu Komsi (Lady Sarashina), Else Erens, Salome Kammer i Petera Bordinga, a także dyrygenta Christiana Schumanna. Świetnie współpracowali z nimi nasi muzycy. Kto ma ochotę na piękny sen, niech się spieszy, "Lady Sarashina" nie będzie długo u nas obecna w tym sezonie. A w przyszłym? Nie wiadomo, takie inscenizacje to kosztowny zakup.

Dla tych zaś, których już urzekła muzyka Petera Eötvösa, mamy dobrą wiadomość. W 2014 r. Opera Wrocławska obiecuje premierę innej jego niezwykłej, a całkowicie odmiennej opery: "Anioły w Ameryce".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji